"... kierujemy się na ogół tą maksymką, moc radości wzmacniać smutku odrobinką..." Jeremi Przybora

piątek, 30 sierpnia 2013

Telegram



Mirosław i ja wróciliśmy z Katowic STOP We wtorek w nocy STOP Pacjent jeszcze pożyje STOP Mirosław nówka sztuka STOP Chłop na schwał STOP Ja sobie choruję i gorączkuję STOP Tradycyjnie po powrocie z przeglądu STOP Nadzorca kategorycznie nakazuje leżenie STOP Wracam do łóżka STOP Czego się nie robi dla świętego spokoju STOP Odezwę się bardzo niebawem STOP Długiemu leżeniu mówimy stanowcze NIE!!! STOP Pozdrawiam ciepło STOP I bardzo serdecznie STOP Dziękuję za bardzo skuteczne trzymanie kciuków i miłe słowa STOP Edyta z Kubkiem Kawy  

środa, 28 sierpnia 2013

Byle Do Świąt rozlosowane

Do Świąt coraz bliżej... Już za oknami, jakby nie patrzeć, jesień. Opadają pierwsze liście, bociany sejmikują, na działce mojej Mamy jeż zaczyna urządzać zimowe zacisze... 
Czas i na, nieco spóźnione, o czym uprzedzałam i za co przepraszałam, losowanie w loteryjce Byle Do Świąt.

Bardzo dziękuję, że zechciało Wam się postać w świątecznym ogonku, a przede wszystkim rozpisać z pomysłami na loteryjkę. Bardzo dziękuję, ogromnie!, serdecznie!, za rozmaite, te sprytne i fikuśne, i te romantyczne, ulotne, pomysły na naszą domową loteryjkę wigilijną. Wiele w nich na pewno znajdzie się w mojej części fantów. Dziękuję! 

I do losowania przystępujemy!
Niestety pasiasta sierotka odmówiła współpracy, wybrawszy polegiwanie w zbyt małej misce.



Tak więc moja lewa ręka robiła za sierotkę
 i 
wyciągnęła z zorganizowanej naprędce maszyny losującej... 


takie oto karteluszki...


Pudełko numer 1 
zostanie powycinane, "wydziurkaczowane", zapakowane i zaadresowane do 




Pudełko numer 2 
poleci z decoupage'ową i odrobinę anielską zawartością do




Pudełko numer 3 
wypełnione aniołkami i zapachami zostanie wystrzelone na mój "rodzinny" Śląsk:-)  do




A dodatkowo, bo czemuż by nie?!
pierwsza i ostatnia osoba, zapisane pod loteryjką, a więc 

Łucka

i

Vesper Lizbark 

dostaną niespodziankowe paczki. 
Jeśli oczywiście, Dziewczyny, macie na niespodziankę ochotę? 


Bardzo proszę o adres do wysyłki na: edyta.strzeszewska@wp.pl. 
Paczki wyślę najpóźniej w poniedziałek.


I to by było na tyle... Jeszcze raz dziękuję za loteryjkową przygodę. Bardzo miło było Was ponownie spotkać i także samo bardzo miło było poznać nowe Osoby:-)

Pozdrawiam ciepło, serdecznie i... już teraz zapraszam na loteryjkę następną. Dokładnie 11 września, z losowaniem już 24 tego samego miesiąca:-) 
Edyta z Kubkiem Kawy

sobota, 24 sierpnia 2013

Mirosław jedzie do Katowic...

Napisałam i natychmiast skojarzyło mi się... Franki Goes To Hollywood:-) Więc może... Miro goes to Katowice:-) jeeee!!!! 

Mirosław wkroczył w moje życie 28 marca 2007 roku, tuż po godzinie 19-tej. Do owej chwili prowadził spokojne życie maskotki, a może nawet breloczka do kluczy, o czym może świadczyć końcówka czegoś nie do końca obciętego na czubku głowy Mirosława. Mieszkał sobie w koszyku z zabawkami mojej Bratanicy i beztrosko dawał się każdego dnia pokrywać niewielką ilością ciepłego, puchatego, bezpiecznego kurzu. 



Tuż po pojawieniu się w moim życiu zaczął natychmiast, intensywnie i nieustająco, pozytywnie wibrować ku zdrowieniu. Imię otrzymał po moim pierwszym lekarzu białaczkowo - szpitalnym, doktorze Mirosławie Ręce Które Leczą. 
Po każdym okołopołudniowym badaniu, osłuchaniu i tak dalej, przez Mirosława Ręce Które Leczą, natychmiast czułam się lepiej. Nówka sztuka! na jakieś najbliższe pół godziny:-) Choć raz zdarzyło się, iż Mirosław Ręce Które Leczą spowodował, że użaliłam się nad sobą... Chcąc mnie zbadać w czasie porannego obchodu swoich podopiecznych, obudził mnie, wyplątał z kabelków i rureczek i ze współczuciem powiedział "o matko! ale pani jest strasznie zmęczona"... Uuu... Tak mi się szkoda siebie samej zrobiło:-) Niedobre uczucie. 

Wracając do mojego Mirosława. Przeszedł on już kilkadziesiąt dni chemii, tyleż samo dodatkowych podłączeń 24 na dobę do kroplówek wielu kolorów oraz do dziwnych maszyn robiących BIP!, sporo badań dość niemiłych i bolesnych, kilkadziesiąt pobierań szpików, które nie są takie straszne, jak je malują. Także kilka komisji lekarskich, w tym jedną dość zabawną, kiedy to kazano mi pokazać blizny po "operacji"!! przeszczepu szpiku. Przeszedł Mirosław również ze trzy zapalenia płuc w warunkach szpitalnych, półpasiec oraz kilka ataków bakterii o pięknie brzmiących nazwach, plus kilkanaście angin i gryp w warunkach domowych, i inne takie... Zniósł dzielnie przeszczep szpiku a także szczelne zamknięcie w sali szpitalnej przez długie dni. Był tym bardziej bohaterskim i boskim Mirosławem, albowiem gdy ja sobie leżałam w łóżku, on był najpierw przyprażony w piecu czy może raczej poddany działaniu jakiegoś tam światła zabójczego, a następnie szczelnie zafoliowany i w tymże "ubranku" przyklejony plastrem do łóżka... Biedny Mirosław. 

I tenże dzielny, mały Mirosław jest również globtroterem! Jutro rano udaje się już po raz 47 w swoim życiu do Katowic. Na kolejny przegląd techniczny do Poradni Transplantacji. I Mirosławowi... się nie chce. 

Nie chce mu się i już! 

Wolałby leżeć o tak...


... albo patrzeć cały dzień w niebo, a nawet na pudełkowate domy i pełne hałasu podwórko...



Wolałby nawet spędzić kilka dni w takiej pozycji...


... lub ostatecznie takiej...

Jednak życie Mirosława chwilami bywa nieznośnie upierdliwe i przykre, i jutro Mirosław wyrusza w drogę... Jedyny plus, że ta droga za każdym razem jest nieco inna, bo a to kawałek autostrady dobudują, a to murek, most. Mirosław zna już niemal wszystkie stacje benzynowe pomiędzy spod-Szczecinem a Katowicami. Zna z widzenia sklepy przydrożne, małe miasteczka, wioski, w tym także swój ulubiony Nietoperek niedaleko Gorzowa Wielkopolskiego. Zna nawet kilka psów samobieżnych i podwórkowych oraz dwa miejsca, w których stoją wielkie osiedlowe karmniki dla ptaków, choć nie wiedzieć czemu przy samej drodze. Mirosław ma już trochę kilometrów za sobą. 

A gdy Mirosław, i przy okazji także ja, wrócimy z Katowic to pokażę z bliska takie coś...


... i takie coś...

... bo chwilowo laptop się zbiesił i nie chce odwracać zdjęć, a niemal wszystkie leżą na boczku...

Pozdrawiam ciepło i już prawie niedzielnie choć, z racji relacji:-) o Mirosławie, bardzo dzielnie!!
Edyta z Kubkiem Kawy i Mirosławem

ps. Oj, nie jestem tak dziecinna jak na to wyglądam po Mirosławie:-) To takie czarowanie złego...




czwartek, 22 sierpnia 2013

Do serca przytul psa, weź na kolana kota...

czyli przyłącz się działaniem lub zakupem... A każda z owych opcji na pewno oznacza przyłączenie się sercem! do pomocy dla czworonożnych przyjemniaczków, których życie dotąd nie było takie przyjemne...



Pełnia Lata w Domu Tymianka ogłasza o tu {KLIK} otwarcie kramiku bardzo rękodzielniczego pod nazwą Stragan Dla Tymianków {KLIK}, z którego całość "wyzarobkowanych" pieniędzy zasilać będzie Tymiankową Fundację, która dba bardzo chwalebnie o naszych czworonożnych obywateli:-) 

Choć nie jestem uprawniona, ani też uprawomocniona, to jednak...

Serdecznie zapraszam 
wszystkie
 Rękodzielnicze Istoty Wielkiego Serca 
do zdziałania czegoś do sprzedaży i wyłożenia na półce Straganu Dla Tymianków (która działa na zasadzie okołoblogowych pchlich targów, a wszystkie wiadomości i instrukcje na jednym lub drugim blogu). 

Istoty Wielkiego Serca z Brakiem Czasu lub Brakiem Pewności w Swoje Talenty 
zapraszam 
do poszperania na półkach tymiankowego straganu i połączenia przyjemnego z... przyjemnym, a więc wybrania czegoś ładnego dla siebie i wspomożenia towarzystwa zamieszkującego tymiankowe okolice. 

Stragan, jak dojrzałam, powoli się zapełnia, a i co najmniej kilka kolejnych osób zgłosiło się do dalszego zapełniania półek swymi wytworami, działaniami, pięknościami. Przyłączam się na razie chęcią, a za jakiś tydzień także i uczynkiem:-) Potrzebuję nieco czasu na działanie, stąd też ów, co najmniej, tydzień, ale na pewno na półkę wyłożę jakąś moją chałturkę. Na pewno!

Bardzo polecam Waszej uwadze Stragan Dla Tymianków! Zbliżają się Święta... Tak, tak, wiem... niedawno mówiłam o zbliżającej się jesieni, a już ogłaszam nadejście Świąt:-) Ale co tam! A więc zbliżają się Święta i można by już na przykład jakiś prezent nabyć:-) 

Pozdrawiam ciepło i serdecznie:-) 
Edyta z Kubkiem Kawy





wtorek, 20 sierpnia 2013

Stromboli czyli dwie podróże

Zapraszam na Stromboli!

Na sporej mapie to taka maleńka kropeczka tuż nad Sycylią. 
Powierzchnia to jedyne 12 kilometrów kwadratowych z ogonkiem, z czego 12 kilometrów kwadratowych z ogonkiem to... czynny wulkan. A z jego stożka (prawie tysiąc metrów nad poziomem morza, a cała reszta - około trzech tysięcy - pod jego poziomem) stale unosi się smużka dymu, a na zboczach uprawia się winne grona. W takich okolicznościach przyrody mieszka około 600 osób oraz przebywa sporo turystów.  Wulkan zbudowany jest z ryolitów, bazaltów, andezytów oraz ich tufów... jak to bajkowo brzmi... Wybuchy Stromboli często mają postać seryjną (co 10-12 min) i wyrzucają w niebo popioły i inne różne zjawiska, jak na przykład lapille... i znowu tak bajkowo się robi... Ostatni wybuch o sporej sile miał miejsce w 1933 roku, a w 2003 roku osunięcie się do morza lawy na ścianie wulkanu spowodowało lokalne tsunami.  Na Stromboli kończy się książkowa wyprawa Verne'a do wnętrza ziemi. 



(Wiadomości oraz zdjęcie: Wikipedia) 



Przyznam, że choć nieco groźnie to brzmi i wygląda, zamarzyło mi się... Niestety nie byłam, nie widziałam, nie znam... 

To jedynie podróż palcem po mapie... Stąd też... Zapraszam na tereny znane mi, wypróbowane i lubiane, czyli w podróż kulinarną.

Zapraszam na stromboli! 

Na sporym, płaskim talerzu to taka duża, podłużna, lekko puchata, bułeczka:-) 
W jej środku, w wersji dla mojej Mamy i Gości, znajduje się zawsze ser żółty w plastrach i bardzo chuda kiełbasa suszona, najlepiej krakowska, w cienkich plasterkach. W wersji dla mnie - odrobina sera żółtego oraz pokruszony ser typu gorgonzola czyli najczęściej nasz staropolski i piastowski ser rokpol. Przed chwilą, dla podbudowy "naukowej" strombolowego elaboratu, specjalnie obgooglałam i przejrzałam co się dało, albowiem w żadnej z książek z kuchnią włoską, jakie mam w domu, nie dojrzałam nic takiego. I tak, doliczyłam się kilkunastu wersji tak ciasta, jak i wnętrzności stromboli. Mamy tu placek bez masła, a z odrobiną oliwy, a farsz bez sera żółtego a z mozzarellą, pomidorkami, papryką oraz boczkiem czy salami. Jakoś tak wybitnie tłusto się zrobiło...  

Ponieważ znam, robiłam i jadłam to co wcześniej dojrzałam w telewizji angielskiej, a robione przez Włocha, zapraszam na stromboli właśnie w tej wersji. Przyznam, że gdy spojrzałam na owo z mozzarellą, nabrałam ochoty na wypróbowanie i tej wersji. Następnym razem:-)

Na stromboli potrzebujemy:
- 40 dag mąki
- szczypta cukru
- szczypta soli
- 10 dag masła zimnego
- 200 ml mleka 
- 5 dag drożdży
- 2 łyżki oliwy
- ser żółty w cienkich plastrach
- sucha kiełbasa w cienkich plastrach - do wersji mięsnej 
- ser gorgonzola lub rokpol

Do mąki wsypujemy sól i cukier. Rozcieramy palcami masło z mąką. Podgrzewamy leciutko mleko, rozpuszczamy drożdże, dodajemy olej i całość wlewamy do mąki. Wyrabiamy chwileczkę. Wyrobione, gdy ciasto odchodzi od ręki. Jeśli się klei - dodajemy nieco mąki, jeśli zbyt suche - odrobinkę ciepłej wody. Posypawszy ciasto mąką z wierzchu, przykrywamy ściereczką i odstawiamy w misce w ciepłe miejsce na ok. 20 minut. 
Ciasto wyrosło, dzielimy je na 4 części i każdą po kolei rozwałkowujemy jak najcieniej na placek o kształcie prostokąta, mniej więcej. Kładziemy na ów placek plastry sera żółtego, zostawiając po kilka centymetrów po oby krótszych bokach. Na ser kładziemy kiełbasę lub kruszymy rokpol. Z tym kruszeniem... to jakoś ostatnio mi nie wyszło:-) o czym zdjęcie. Możemy także dodawać inne rzeczy, co nam do głowy przyjdzie, może ową mozzarellę?, czyli te wszystkości, o których można przeczytać w internecie. 



Formujemy stromboli, ale nie zwijamy w rulonik, a zawijamy jak naleśnik, na płasko. 


Króciutkie brzegi zaciskamy i zawijamy pod spód. Przekładamy na blaszkę na folię aluminiową lub pergamin, których nie trzeba smarować tłuszczem. Smarujemy natomiast roztrzepanym jajem wierzch stromboli. 


Wkładamy od razu do nagrzanego do 200 stopni piekarnika i pieczemy 20 minut. Stromboli jest gotowe, gdy uniósłszy do góry, postukawszy w spód ciasta - placka - bułeczki - "czyjaktonazwać" usłyszymy głuchy dźwięk "bycia upieczonym". Często piekę takie rzeczy (czyli i chleb, i chałkę, i... anioły z masy solnej:-)) na słuch, więc nie umiem tego inaczej wytłumaczyć:-) Wyciągamy stromboli z piekarnika i kroimy w kawałki wedle uznania. 



Pyszne (choć może nie tak do końca na moich zdjęciach...) do jedzenia na bardzo ciepło jak i na zimno, z pomidorkami koktajlowymi na przykład. Dobre i wygodne także na daleką drogę lub piknik. 

Smacznego życzę!
Bardzo chciałabym, jeśli zapragniecie spróbować, by stromboli było dla Was taką przyjemnością, jak dla mojej Mamy:-) Gdybyście mogli zobaczyć Jej minę, gdy wyciąga rękę po pierwszy, cieplutki kawałek...

Pozdrawiam smakowicie i serdecznie
Edyta z Kubkiem Kawy 




poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Rozalia zaprasza do rozkwieconego ogrodu

Tak romantycznie i lekko... 
Z okazji premiery pięknej kolekcji papierów "Rozalia w ogrodzie" Studio 75 ogłosiło apetyczne, słodkie po koniuszek każdej z kart, Candy (KLIK). Może do kogoś znajomego uśmiechnie się szczęście... Czy ktoś jeszcze ma ochotę na, zupełnie niewinną, zabawę z losem? 


Pozdrawiam poniedziałkowo, a jutro zapraszam na stromboli!!
Edyta z Kubkiem Kawy

niedziela, 18 sierpnia 2013

Zwierzenia nieczynnej "poetki" czyli Dzień Kiepskiej Poezji

Dawno nie zaglądałam do kalendarza w kuchni. A w sierpniu świąt w nim było, że ledwie kratek w miesiącu nastarczyło.
I tak, czwartego sierpnia - Dzień Szampana. Czasem lubię, ale tylko bardzo zimny i koniecznie bardzo świątecznie. A jeśli nieświątecznie to w środku chłodnej, sierpniowej nocy na plaży w Międzyzdrojach...
Piątego sierpnia - Dzień Siostry. Niestety mój Brat nie obchodzi tego święta... Po prawdzie to nawet o nim nie wiem. A samej swoje siostrowanie świętować... jakoś nie uchodzi.
Ósmego sierpnia piękne święto czyli Dzień Gestów Dobrosąsiedzkich.
Dwunastego - Dzień Dziecka Średniego, którego to święta, jako dziecko drugie i najmłodsze, nijak nie mogę obchodzić. Ach... Zresztą... po lekturze Adlera w czasach studenckich pozostała mi myśl, jak tragicznie być dzieckiem najmłodszym... może to i lepiej, że nie wiem z czym wiąże się bycie dzieckiem średnim:-)
W dniu Cudu nad Wisłą mieliśmy Dzień Relaksu, stąd też, leżąc do góry brzuchem, podczytywałam przedprzedwczoraj Topora. Topora do kawy na ciepło, z pianką z mleka i szczyptą kardamonu. A do kawy mrożonej była "Żelazna kurtyna" Patricka Wright'a. Arcyciekawa rzecz i napisana z nieco przymrużonym okiem, o co przy takiej tematyce ciężko. Znalazłam tu odpowiedź na pytanie "dlaczego kutry polskich rybaków zawsze były malowane na żółto?", o ile ktoś zadał sobie kiedyś takie pytanie. Skutkiem zarządzenia władz ludowych w latach pięćdziesiątych. Aby były widoczne z oddali na wodzie gdy... odpływają na Bornholm. Taka ciekawostka.
Wczoraj, a więc siedemnastego, był Dzień Główkowania. W celu uhonorowania tego święta pół dnia rozważałam, w którym z Kartonów z Bardzo Ważnymi Rzeczami, Które Należy Wynieść z Domu w Razie Pożaru leży sobie wciśnięty skoroszyt z zawartością niezbędną dla uczczenia dzisiejszego święta... ale o tym za chwilę.
Konieczne bowiem jest napomknięcie o jeszcze jednym (tuż obok wspomnianego już Dnia Relaksu) dniu dla leniwców, a mianowicie Dniu Kiwania Palcami u Stóp, szóstego sierpnia. Czyż nie przemawiające do wyobraźni święto? Ogromnie spodobała mi się jego nazwa, a i sama idea jest przepyszna. Niestety szóstego sierpnia kiwanie palcami u stóp mogło potrwać jedyni przez mały kwadransik, ale zawsze coś!

A dziś mamy Dzień Kiepskiej Poezji. I stąd konieczność pogłówkowania, w Dniu Główkowania, "gdzie to może być?", a następnie poszperania i... jest! Znalazłam! I oto proszę...


Zamieszczam zdjęcie świstelka przyczepionego do nagrody rzeczowej, jako dowód mej świetlanej kariery młodej... "poetki"! Gdy to piszę, już jestem uhihana po pachy i dalej się śmieję. 
Zanim sam wiersz, a w zasadzie "wiersz", bo cudzysłów jest tu    k o n i e c z n y    i    o c z y w i s t y,   o czym za chwilę się przekonacie... A więc, nim sam wiersz, zaznaczyć muszę, iż konkurs oficjalnie i w całości zwał się "40 lat powrotu Ziem Zachodnich do macierzy. Dzieci swojemu miastu". Z tym "powrotem"... Nasze miasto przez ładnych kilkaset lat zwało się Gollnowem. Choć nie tylko oczywiście, o ile dobrze orientuję się w historii tutejszej. Wszystko tłumaczą czasy konkursu, 1985 rok.   

Tego dnia gdy...

Witam
jak się czujesz
czy pamiętasz nas
jeszcze

a słuchaj
pamiętasz jak 
w Ten Dzień
kiedy to było

ósmy lipca

tak na pewno
szłyśmy przez centrum miasta
twoja koleżanka myła okna
to była ulica
Szeroka
te okna
uśmiechały się
do nas

a każdy dom.... 

No i tak dalej, tak dalej, tak dalej... jeszcze jakieś trzydzieści krótkich wersów. Totalna, całkowita, absolutna masakra. Dla przyzwoitości, a i oszczędzenia Wam konieczności obśmiewania się do rozpuku, nie przepisuję całości. Chodziłam do siódmej klasy, tak wydrukowano pod wierszem, bo nawet te nieszczęsne moje, a i innych uczniów, zmagania ze słowem, wydano w formie maleńkiego tomiku. Choć i owa siódma klasa i mój wiek... żadne usprawiedliwienie:-)
W nagrodę za wiekopomne dzieło otrzymałam zegarek na rękę "Zarja", produkcji zaprzyjaźnionego narodu, którego to ustrojstwa cechą główną było, iż chodził gdy leżał, a gdy ja z nim chodziłam...stał. Jaki wiersz taka nagroda... Pamiętam, że ogrrrrrooooomnie zazdrościłam zdobywcy drugiej nagrody, który dostał wielkiego, wyższego od siebie samego, szmacianego pajaca w zielonych spodniach z czerwonym nosem. W 1985 roku to było COŚ! 

To jeszcze nie koniec poetyckiego przeglądu ze moimi "wierszami" w roli głównej. Nie odpuszczę Wam tak łatwo:-) 

W szóstej klasie, na okoliczność czegoś tam Ludowego Wojska Polskiego, nie pamiętam bowiem jakie to było święto, wytworzyłam...

Dla Warszawy

Jego ojciec zginął na Westerplatte,
teraz on śmierć jego pomści.
Będzie walczył do krwi ostatniej,
przecież ma tyle sił by ich zwyciężyć.

Mocno zaciśnięte pięści matki,
pomogą mu zwyciężać.
Jego dziewczyna płacze, 
bo dla niej ta wojna
to rozłąka i udręka.

Ciche kroki i jęk usłyszał...
Stanął...
Słucha...
Zza rogu wyszła młoda sanitariuszka,
na plecach młodego powstańca niosła.

I znów przekradał się dalej...
Robił do dla życia czyjegoś,
bo... przecież musi żyć Starówka.

Wtem... kula przebiła mu pierś
i dalej stronice życia puste.
Nad grobem osnuta mgłą
powiewa chwała i zwycięstwo...

I wielu takich jak on musiało zginąć
by Warszawa była wolna...

Hmm.... Pomijam już prawdę historyczną, z pewnością jeszcze tak mnie uczono. Jednak dalej pozostaje mi tylko powiedzieć, zagłuszone soczystym głośnym ha ha ha, "hmmm...".
Nie pamiętam co otrzymałam za owo dzieło. Może małą gipsową kopię pomnika Westerplatte... A może plastikowy model samolotu...  A może kolejną "Zarję"??

Z końcem siódmej klasy zakończyłam, spektakularnym sukcesem na miarę województwa szczecińskiego!, karierę małoletniej poetki ziemi goleniowskiej, biorąc po raz ostatni udział w konkursie. W konkursie na wiersz z okazji ileś tam lecia "Głosu Szczecińskiego" zajęłam pierwsze miejsce. Na szczęście, dla czytających te słowa, wiersz się nie zachował. Pamiętam jedynie, iż było coś o tym, że na tymże "Głosie...." uczyłam się pierwszych liter i pierwszych czytanych słów. I pamiętam nagrodę, wypasione wydanie "Pana Wołodyjowskiego". 

Ciśnie się na usta pytanie... skąd we mnie taki pęd do wierszowania? Odpowiedź jest jedna... geny! Albowiem...

Zostaniesz dla mnie
o piękny kobiecy Zeusie
pierwiastku męskiego niepokoju
pożądania, szczęścia

W odnajdywaniu piękna
nie pragnę być pięknym
szczerość będzie promieniem
cnotą czereśniowego kwiatu

Piękny jestem nie jestem
chłopiec - mężczyzna
zaczarowany własnym życiem

Mój tato! Tak na samiutkim początku lat sześćdziesiątych. Fragment na małym karteluszku, a karteluszek w zeszycie z opowiadaniami, także autorstwa taty... Strach się bać! Może kiedyś zaprezentuję. Jest tu miłość, szaleństwo, ogrom górnolotnych słów  i... bomba atomowa! 

A żeby nie było, że już skończyłam świętować Dzień Kiepskiej Poezji, o nie!! to jeszcze maleńki kawałek prozą, fragment mojej pracy domowej z języka polskiego z klasy siódmej. 
Czytelników o słabych nerwach uprasza się o ostrożne czytanie... a może nawet o zaniechanie dalszej lektury, bo będzie żenująco...

Polecenie przepisane z podręcznika brzmi tak:
Jak podzielić się swoimi rzeczywistymi wzruszeniami, jak je słowami przekazać, skoro one nie mają nazwy w słowniku, są bowiem jedyne i niepowtarzalne? 

A moja odpowiedź brzmiała tak:
Tak jak wyraźne są niektóre uczucia, np. nienawiść, niechęć, miłość, tak i są uczucia niepowtarzalne, chwilowe, których nie możemy natychmiast, szybko określić. Wtedy my - poeci (a w moim wypadku mali "poeci") staramy się w kilku a nawet w jednym słowie wyrazić to, czego proza nie opowiedziałaby w wielu zapisanych stronicach. Aby wiec pokazać innym to co czujemy, musimy chcieć to pokazać, umieć pokazać i znaleźć zrozumienie u innych. Wtedy nawet ogólnikowo wyrażone uczucia stają się jasne i zrozumiałe. 
"Uśmiecham się. W uśmiechu
Jest całą prawda smutku.
Ale nikt, nikt nie widzi, 
Jak płaczę po cichutku."
Jest to fragment wiersza Jerzego Lieberta pt. "Początek jesieni". Fragment ten jest przykładem dobrze wyrażonego uczucia: powierzchownej wesołości i wewnętrznego smutku. I każdy może się domyślić, że autor pisząc wiersz był samotny i smutny. Tak właśnie, jak Jerzy Liebert w tym wierszu, trzeba przekazywać innym uczucia, które mimo swej niepowtarzalności są uchwytne słowem. I tak jak powiedział Julian Przyboś "każdy prawdziwy wiersz jest definicją nieznanego dotychczas stanu ducha". 

Jestem zachwycona sobą, jako siódmoklasistką, iż czytałam (czytywałam?) Lieberta i Przybosia... Pomijając... ile i co z tego rozumiałam. A nawet "uśmiech, w którym cała prawda smutku" pamiętam i lubię dotąd i nawet chodził za mną ostatnio, a za nic w świecie nie mogłam sobie przypomnieć gdzie? kiedy? kto? Ale żeby... "my - poeci (a w moim wypadku mali "poeci") staramy się..."!!??? O matko kochana!!! Dziękuję sobie z tamtych lat choć za ten cudzysłów przy małych "poetach"... A może to miało być takie żartobliwe mrugnięcie? Oby, oby! A jednak, tak ogólnie... jak mawiał mój kolega z pracy... "ŻENŁA!!!!" Gdy to wczoraj/dziś w nocy przeczytałam, omal nie zeszłam z tego świata za przyczyną śmiechu! Zawszeć to lepsza śmierć niż od jakiejś białaczki czy innej grypy, ale jednak żal byłoby umierać. Zwłaszcza... zwłaszcza, że gdy otworzyłam moje kartony z przeszłością, ponownie odkryłam tyle cudowności, że och, ach i także ha ha ha!, oraz ojej... Czyli warto przejrzeć do końca!

A w kilka minut po rozpoczęciu Dnia Kiepskiej Poezji apeluję... kochajmy dobrych poetów!!! To naprawdę rzadko występujące istoty i zjawiska nadprzyrodzone...
A kiepska poezja... może i się pośmiejmy, ba! czemuż by nie! ale to też może być pyszne i nie istnieje bez powodu! Czyż inaczej dziś mogłabym Was nieco rozbawić... mam nadzieję:-)

Pozdrawiam ciepło i serdecznie, i zdecydowanie nie do rymu, i także nie białym wierszem. Dzięki bogu, jakiś czas temu, przestałam być... "poetką" :-)) oficjalnie... 

Edyta z Kubkiem Kawy

piątek, 16 sierpnia 2013

... bezwzględny parametr śmierci ...


  "Równie absurdalnie jest żyć, straciwszy z oczu bezwzględny parametr śmierci, jak pozwolić, by myśl o bliskiej śmierci psuła mi krótkie istnienie.
  Ten podwójny nonsens umożliwia jedyną, najzupełniej pragmatyczną trasę: w tę i z powrotem.
   Wykupiłem abonament na linii "Życie - Śmierć". Moje myśli wciąż krążą między stacjami docelowymi i uważam, by na nich nie wysiąść. Wciśnięty w kąt przy oknie, patrzę na przesuwający się krajobraz, a gdy zamykam oczy, widzę, jak jadę w przeciwnym kierunku: czerwone światełko niknące w tunelu."  

                                                                                              z "Balu na ugorze" Rolanda Topora


... i jeszcze pół twarzy na niebie... idealny duet wieczorny...


Z ciągłego stanu oczekiwania na jesień pozdrawiam
Edyta z Kubkiem Kawy

czwartek, 15 sierpnia 2013

Czekoladowo mi czyli klasyczny tort Sachera

Starość nie radość i pamięć nie ta... a może chwilowe lekkie roztrzepanie... a może... Tak czy inaczej patrzę sobie dzisiaj a tu... nie było klik na "opublikuj" i tort Sachera nieco może już podsechł przez te kilka dni...
A w niedzielę, z samego rana, nabazgrałam, jak niżej, a właśnie owego kliknięcia publikującego zabrakło. Stąd w czwartkowe wczesne popołudnie mamy okazję wrócić do niedzielnego poranka:-) I tak...

Nie wiem jak to się stało.. może trochę deszczu? nieco machania palcami u stóp? pół kubka lodów? może dwa - trzy miłe maila? Nie wiem jak to się stało... ale minęło mi przydeptanie duszy!
Po połowie dnia lenistwa w piątek, włącznie z leżeniem do góry brzuchem, a nawet... godzinną drzemką w samo południe... chwyciłam za szydełko i coś tam podziałałam nieco. Potem zacięcie przez dwie godziny pedałowałam, oglądając przy okazji dwa odcinki angielskiej wersji "Ugotowanych", a raczej pierwowzoru "Ugotowanych". Potem pospacerowałam po blogach. A potem poczytałam. Potem była trzecia w nocy. Potem pośniłam nieco. Potem była sobota i tuż po śniadaniu wyszorowałam nieco mieszkanie na przyjazd Magdy. Pewne okazje są świetnym pretekstem dla wytarcia kurzu:-) I taaaaak mnie poniosło, że... trzask prask! w ciągu półtorej godziny odświeżyłam sanitariaty (zafascynowało mnie to określenie, usłyszane kiedyś w znanym programie o perfekcyjnym sprzątaniu  i teraz nie myję wanny, zlewu czy ubikacji, a "odświeżam sanitariaty"!), odkurzyłam, umyłam podłogi. Ba! Powiem więcej, nawet zapodałam do sedesu litr octu dla uzyskania idealnej, lśniącej i skrzącej się w świetle żarówki bieli!! Wobec tak wielkiego wkładu pracy i tak piorunującego efektu przemyśliwam czy... nie przenieść obiadu powitalnego do... Nie, nie. Wiem. To jednak nie jest dobry pomysł...
I gdyby nie to, że już w sobotni poranek poczułam, że jest mi jakoś ciepło na duszy, doszłabym do wniosku, wcale nie odkrywczego, że nie wynaleziono na przydeptaną duszę nic lepszego niż porządna praca u podstaw! Zbawiennego wpływu prostych działań domowych doświadczyłam po raz pierwszy mniej więcej siedem lat temu, gdy właściciel firmy, w której pracowałam - dużej, jak na nasz lokalny rynek pracy - ogłosił, że za pięć miesięcy kończy działalność w naszym mieście i zamyka tutejszy oddział. Tej samej nocy, a raczej w bardzo wczesny poranek... pięknie wypucowałam stary, gruby, zielony rondel, który służy nam od lat co najmniej dwudziestukilku. Nie stresowałam się, nie rozpaczałam, a jednak spać nie mogłam bardziej niż zwykle i musiałam coś robić. Kilka godzin szorowania. Przyznam, że wypucowałam rondel, aż po piękny błysk, z jednej strony:-) Gdy dochodziłam do ucha na boku jakoś mnie przejęcie wewnętrzne puściło... I tak rondel do dziś jest w połowie ślicznie lśniący swą zielenią uprostrokaconą fabrycznie czarnym nakrapianiem, a z drugiej dalej ma na sobie ślady wieloletniego traktowania wysokimi temperaturami w piekarniku. Może gdy znowu będą zamykać jakąś firmę...

Ja tu gadu, gadu, a tu miał się tort piec. Oto więc 

Klasyczny tort Sachera    




Potrzebne są następujące ingrediencje

Ciasto:

- 24 dag gorzkiej czekolady, najlepiej 70%
- 24 dag masła w temperaturze pokojowej
- 6 białek
- 5 żółtek w temperaturze pokojowej
- 16 dag cukru = ok. 3/4 szklanki
- odrobina cukru waniliowego
- 24 dag mąki tortowej = 1 i 1/2 szklanki

Do przełożenia:
- słoiczek konfitury morelowej

Na polewę:
- 2 tabliczki czekolady gorzkiej
- 3-4 łyżki mleka lub nieco masła 

Czekoladę na ciasto rozpuszczamy w kąpieli wodnej i schładzamy. 

Skoro żółtka mają być w temperaturze pokojowej, więc jaja wyciągam z lodówki na kilka godzin przed pieczeniem. Jednak by białka były zimne, po ich oddzieleniu od żółtek wkładam miskę z nimi do lodówki na jakieś 20 minut, a widełki miksera do zamrażalnika. Piana ubija się jak szalona! 
A więc ubijamy pianę na sztywno i małymi rzutami podsypujemy cukrem cały czas miksując na najwyższych obrotach, tak by piana była bardzo sztywna, mocno lśniąca i bez szkiełek cukru. Beza winna być taka, że można ją wręcz kroić nożem.

Miękkie masło ucieramy na puszystą, białą masę. Dolewamy do niego małymi "łyczkami" schłodzoną czekoladę, ciągle miksując. Polewamy po jednym żółtku, także ciągle miksując na najwyższych obrotach. Dodajemy szczyptę cukru waniliowego, jeszcze chwilę miksujemy. 

Odstawiamy mikser i bierzemy dużą rózgę lub dużą łyżkę, acz rózga zdecydowanie lepsza. Do masy maślano - czekoladowo - jajecznej dodajemy po dwie - trzy łyżki pięknej bezy i delikatnie, ale stanowczo, mieszamy. Gdy cała beza znika w masie, dodajemy następną porcyjkę i mieszamy. I tak przez jakąś chwilę. Dość długą nawet. Potem po jednej łyżce (choć ja dodaję po dwie - trzy...) dodajemy mąkę i także mieszamy rózgą. Powtarzamy aż do zniknięcia mąki z kubka. 

Przekładamy do średniej tortownicy, maksymalnie 20 centymetrowej, wysmarowanej masłem i obsypanej mąką. Tak mówi przepis (miesięcznik "Kuchnia" z 1998 roku), a ja mam taki myk, że piekąc ciemne ciasta, obsypuję tortownicę kakao. Polecam.
Pieczemy 50 - 60 minut w 200 stopniach.

Wystudzone ciasto przecinamy na pół, nie nasączamy niczym!! Przekładamy je konfiturą morelową, koniecznie morelową, jeśli chcemy mieć klasyczny tort Sachera. Konfitura musi być jednolita, gładka, bez kawałków owoców, stąd też zawsze traktuję ją blenderem po wyjęciu ze słoiczka. Na wierzch ciasta również porcyjka konfitury. Złożony tort polewamy rozpuszczoną czekoladą i ozdabiamy wyłącznie!! wzorkiem z tejże czekolady, o ile chcemy dalej podążać szlakiem klasycznego tortu Sachera, który nie posiadał i nie posiada żadnych ozdób poza jakimś czekoladowym eskiem - floreskiem. Tym razem niestety nie udało mi się gładko i pięknie rozsmarować polewy oraz wytworzyć owych esków - floresków, jakoś może cierpliwości zabrakło. Natomiast smak i "rozpływalność" w ustach obecna. Tak myślę...


Tort jest pracochłonny. Niestety, ale i "stety". Miksowanie bezy bywa relaksujące... A już mieszanie rozkosznie pachnącej czekoladą masy, gdy dokłada się bezę... łyżka za łyżką... mąkę... łyżką za... Wydaje mi się, że tu nie można nic przyspieszyć lub wsypać więcej, czy - o zgrozo! - wszystko na raz. Ten tort wymaga czasu, spokoju i... szacunku dla genialnego przepisu. I poświęcenia. Niemal godzina działań nad tortem, roztapianie, miksowanie, a przede wszystkim powolne mieszanie popadają w zapomnienie gdy na talerzyku pojawia się piękny, puchaty, głęboko czekoladowy trójkącik Sachera, który dosłownie, dosłownie!! rozpływa się w ustach... Konsystencja, gdy jadłam pierwszy raz, zaskoczyła mnie ogromnie i przy tym, bardzo pozytywnie. 

Pamiętam, że od wieków marzyło mi się spróbowanie tortu Sachera. Oczywiście w Wiedniu. Koniecznie w kawiarni w autentyczny secesyjnym anturażu. Tuż po obejrzeniu Hundertwasserhaus (o ile dobrze piszę) lub po pozachwycaniu się Klimtem, lub po spacerze śladami Freuda. Niezbyt wiele wiem o Wiedniu, tyle co z życiorysów kilku wielkich postaci. No i wielcy muzyczni klasycy wiedeńscy. Jednak marzyło mi się i marzy bardzo. Może kiedyś. A na razie mam swojego Sachera na małym balkonie, pod parasolem, na północnym zachodzie Polski. I też jest pięknie... Ciekawe tylko czy smakują tak samo? 

I chcę przeprosić, że się u Was nie odzywałam. Zaglądam i czytam, i oglądam... Ale nie chciałam rozrzucać przydeptanej duszy. Wszystko to nadrobię:-) i będę komentować, że ho ho:-)

Pozdrawiam ciepło w niedzielny poranek:-)

I tak to było właśnie w niedzielę, a tymczasem trzask! prask! i jest już czwartek! ale także ciepło i serdecznie pozdrawiam we wczesne popołudnie:-)
Edyta z Kubkiem Kawy 

   

niedziela, 11 sierpnia 2013

Pierwszy raz w życiu czyli czytanie według listy

Tak mi przypadł do serca pomysł w Pokoju Książek, że z dziką rozkoszą przystępuję do Wyzwania "Z Listy" (KLIK)


Nie wiedzieć czemu... nieco czasu zajęło mi stworzenie listy książek do przeczytania. Może dlatego, że w życiu nie zrobiłam zbyt wiele list. Pamiętam te przed wyjazdem na kolonie (ale to raczej w wykonaniu Mamy), te przed wyjazdem na moje dorosłe wakacje i tą przed wyjazdem na wyprawę życia do Katowic. I każda z tych list miała wspólny element - książki. 
Jednak listy do czytania, jako żywo, nie robiłam. Może stąd kłopot? 
Po pierwsze, rzuciłam okiem na swoje półki i wybrałam kilka tytułów, co do których zawsze sobie mówiłam "potem". Drugi rzut okiem przywiódł mi obraz książek czytanych lata świetlne temu i uznanych przeze mnie za   g e n i a l n e   i myśl "jak to dziś wygląda?". A potem szczypta nowości, które może akurat uda się kupić lub... dostać w prezencie:-) lub, co najbardziej wątpliwe, wypożyczyć w bibliotece. I na koniec jeszcze kilka biografii, które od jakiegoś czasu pysznią się na kupce tuż pod sufitem.   
I nadszedł historyczny dla mnie moment ułożenia mojej pierwszej listy książkowej:-) Przed śmiercią trzeba wszystkiego spróbować. Mała poprawka! Niemal wszystkiego:-)

Lista Książek do Przeczytania

1. "Serce to samotny myśliwy" Carson McCullers - to jedna z tych genialnych książek kiedyś czytanych i zapamiętana przeze mnie także z genialnej ekranizacji z Allanem Arkinem w nostalgicznej czerni i beli. 

2. "Zabić drozda" Harper Lee - takoż, a tym razem ekranizacja, także pięknie czarno biała, z Gregory Peckiem.

3. "Zły" Leopold Tyrmand - bo to przebój z lat średniej młodości mojego Taty i pamiętam ją stojącą na naszych półkach od zawsze. 

4. "Obłęd" Jerzy Krzysztoń - także od zawsze na półkach, we wczesnym dzieciństwie zajrzałam, podczytałam i trochę mnie wystraszyła tematyką, więc...

5. "Zamknięte drzwi" Magda Szabo - bo bardzo lubiłam napisaną dla młodzieży "Abigail" i chcę zobaczyć jak pisała dla dorosłych.

6. "Obfite piersi, pełne biodra" Mo Yan -  chęć sprawdzenia o co chodzi i czemu tak głośno o tym.

7. "Wyznaję" Jaume Cabre - takoż. 

8. "Wiele demonów" Jerzy Pilch - kupiłam z biciem serca i jeszcze, co przyznaję ze wstydem, nie zajrzałam.

9. "Picasso" Henry Gidel - chcę sprawdzić czy był tak trudny i bezwzględny, jak o tym mówią.

10. "Jerzy Giedroyć. Życie przed Kulturą" Marek Żebrowki - bo kultura polska i tak dalej...

11. "Młodszy księgowy" Jacek Dehnel - bo lubię, a jeszcze nie czytałam, nie nabyłam, nie widziałam, wstyd...

12. "Jarosław Iwaszkiewicz" Marek Radziwon - takoż, a zawsze lepiej poznać wszystkie możliwe opcje.

13. "D.H. Lawrence. Mężczyzna żonaty" Brenda Maddox - by poznać choć nieco, kontrowersyjnego dla współczesnych, autora "Kochanka Lady Chatterley".

14. "Śladami Hannah Arendt" Laure Adler - bo nie wypada nie poznać, a i ciekawi mnie bardzo.

15. "Andersen. Życie bajkopisarza" Jackie Wullschlaeger - może dowiem skąd się wzięła, tak przerażająca mnie w dzieciństwie, bajka o krzesiwie?

16. "Roland Topor. Zduszony śmiech" Frantz Vaillant - bo Topor jest... no właśnie, nie wiem jaki...

17. "Wszystkie szczęśliwe rodziny" Carlos Fuentes - bo mam ochotę do niej wrócić.

18. "Wielkie emocje i uczucia niedoskonałe" Rubem Fonseca - kolejna z tych kiedyś genialnych i chcę sprawdzić czy jeszcze. A pamiętam, że kupiona dla... tytułu, który pokochałam miłością nagłą i wielką. 

19. "Kwestia Finklera" Howard Jacobson - bo jestem zobowiązana ją przeczytać, albowiem nabyłam w cenie 3 złotych polskich jako promocję promocji gratis gratisowy i tak dalej... i nie wypada teraz dalej biedaczkę poniżać, i tak już poniżoną ceną, a tak naprawdę zapowiada się ciekawie.

20. "Źdźbła traw" Walt Whitman - bo "whoever you are, I fear, you are walking the walks of dreams..."

21. "Królowa. Nieznana historia Elżbiety Bowes - Lyon" Colin Campbell - bo jestem ciekawa kontrowersyjnej nieco postaci żony Jerzego VI, jeśli oczywiście sobie nabędę lub trafię w bibliotece.


I to by było na tyle, 21 pozycji czyli oczko:-) Nie wiem czy miło mieć taką listę, okaże się... Listy są takie... poukładane, a tego wystrzegam się jak ognia. Zawsze marzyło mi się być eteryczną, zabawnie roztrzepaną, żyjącą powietrzem i poezją, ulotną istotą, a one na pewno nie robią list. Czegokolwiek.

Może zabrzmi to nieskromnie, przepraszam z góry, ale dla poczucia własnej godności:-) czytelnika zapalonego i zapalczywego wręcz w czytaniu, chcę nadmienić, iż czytuję więcej niż 21 książek w roku. Zdecydowanie więcej. Boję się, że posądzi się mnie o konieczność posiadania listy dla przeczytaniu kilku pozycji... Takiej zniewagi me bibliofilskie serce nie mogłoby znieść:-) Po prostu zachwyciła mnie idea posiadania listy książek do przeczytania, a przede wszystkim możliwość poznania, w ramach wyzwania Z Listy, innych pomysłów na czytanie u pozostałych Wyzwaniowiczów!


Pozdrawiam ze środka pięknie deszczowej nocy, kolorowych snów życząc
Edyta z Kubkiem Kawy

piątek, 9 sierpnia 2013

Całkiem blue

Jeśli dobrze kojarzę i umiem, i wiem, to odnośnie mojej przydeptanej duszy i takowego pozytywnego myślenia, idealnie pasuje angielskie "blue". I'm in blue? czy I'm blue? Obecny brak sił nie pozwala mi nawet na sprawdzenie w mądrej książce, która wersja, czy w ogóle?, poprawna. A że mój angielski jest nieustająco bardziej intuicyjny niż "naumiany", więc z pewnością nieco, a może i bardzo, mijam się z poprawnością językową angielskiego. Może nawet z jego rozumieniem. Kto mądry, niech mnie poprawi i... wybaczy:-) 
Tak czy inaczej, skoro już wyjaśniłam sobie i Wam, co mi się kojarzy z "blue" to potwierdzę, że faktycznie tak się czuję w środku. Czyli po naszemu szaro, buro i nijako. Chciałoby się rzec... do dupy. Jednak jako kobiecie z pewnymi aspiracjami do wysokiej kultury osobistej:-), nie wypada mi użyć słowa na "d"...  

A już zdecydowanie z dobrym rozumieniem, rozumieniem wprost "blue", wychałturzył się kilka dni temu notesik, który dotarł właśnie dziś do gorącej i parnej Foggi in Italy:-) Mam nadzieję, że się spodobał... Tak naprawdę nie wiem, czy Kasia lubi "cosiki" w stylu romantycznym. Chyba zaniedbałam etap przygotowań do wymianki, nie robiąc dokładnego wywiadu blogowego...


Notesik zrobiony na bazie beermatowej, pomalowany grubo białą akrylową farbą, z okładkami "wydekupażowanymi" różaną serwetką w błękitach. Całość obsypana z grubsza motylkami. 





A poza tym, żeby nie było, że skoro sił mi brak i takie przydeptane samopoczucie... że całkiem nic nie robię... Odzywają się cały czas, niestety, poczucie obowiązku do pary z poczuciem winy... 
Szal i notesik zrobiony na szaro pojechał ku dobrej przyszłości Beaty. Mam nadzieję, że naprawdę pomoże:-) Może ktoś ma ochotę się przyłączyć? Informacje o tu, u Frog (KLIK). Jeszcze jest nieco czasu:-)

I tak, pojechał szal, którego końca nie widać:-), już znany. Po prostu nocą, gdy sen nie chce przyjść, ręce robią na szydełku to co już znają. 


Notesik zrobiony na szaro tak bardzo "nadgryzłam" zębem czasu, że nie wiem czy jeszcze trochę ładny czy już przesadziłam... 






Mam cichą nadzieję, że pomogą Beacie.

Wyleciały też do Justyny i Jej Rocznej Młodzieży, aniołki jeszcze Aniowe. Przykazałam by dobrze opiekowały się Zosią:-)


A ja dostałam wczoraj, drogą pocztową, od Wolffianki...


... do samodzielnego wypełnienia co do terminu. Czyli źle ze mną. Własna, Bardzo Przybrana Córka, wysyła mnie na urlop...  Chyba wykorzystam. Na pewno wykorzystam. Od niedzieli do środy włącznie. Przyjeżdża na kilka dni Magda z Wielkopolski, urlop będzie jak znalazł. Będzie picie kawy mrożonej, będą pierogi z kaszą gryczaną, będzie stromboli (na życzenie mojej Mamy), będzie oglądanie filmów do środka nocy, będą rozmowy dłuuugie o niczym i wszystkim (jakoś się muszę już teraz zmobilizować!) i będzie tradycyjnie Wieczór Niezdrowej Żywności!!
Czyż nie pyszny ten świstek urlopowy od Wolffianki!?? Ubawiłam się przednio!!

Wiem, że tak ostatnio marudzę i marudzę... Przepraszam. Tak sobie wnioskuję, że to na pewno lato... Zobaczycie ile sił, energii, radości, szaleństwa, pozytywnego myślenia daje mi jesień... Co mi przypomina, że robiąc prawo jazdy, "wyjeżdżając" lekcje, pośrodku pięknej, czerwono - świetlistej jesieni, mój instruktor szybko się nauczył, że nie można ze mną jeździć w okolicach leśnych i parkowych, bo na widok jesieni traciłam podobno rozum... Mam też tak gdy tylko zapachnie jesienią... Jeszcze tylko nieco dni i...

Pozdrawiam ciepło i serdecznie
Edyta z Kubkiem Kawy

piątek, 2 sierpnia 2013

7 na 11 czyli mały przyjemniaczek

Oto małe "coś tam takie sobie":-) do zapisania kilkudziesięciu słów. A może wklejenia kilkunastu małych zdjęć? 



Harmonijkowy notesik, 7 na 11 centymetrów. Za bazę okładek tradycyjnie posłużyła mi tektura spod zestawów kart i kopert. Pociachałam radośnie jeden z papierów I Kropki, takoż dodałam również I Kropkowe zawijaski, a... kropką nad "i" :-) były taśmy washi. Oczywiście na koniec wyszudranie oraz postarzanie tuszem. Marzyło mi się bowiem wychałturzenie słodziaka nadgryzionego zębem czasu.
Przyznam bezwstydnie, że mały przyjemniaczek podoba mi się. A co! W parzyste piątki bywam zachwycona tym co uda mi się zrobić:-) 







Wszystkie centymetry przyjemniaczka związywane są bawełnianą koronką, moją zdobyczą, jedną z wielu pysznych! boskich! rzeczy z wymianki Pod Żaglami, ale o tym kiedy indziej. Ale to była paczka ymiankowa, powiadam Wam:-)

A z racji obecności dwóch rodzajów washi taśm zgłaszam małego przyjemniaczka do wyzwania w Craftowym Ogródku (KLIK), w którym to owa taśma miała się obowiązkowo pojawić. Zgłaszam tradycyjnie dla... przyjemności poprzebywania w zacnym, kreatywnym gronie:-) 



I pozdrawiam serdecznie oraz, wyłącznie ze względu na temperatury szalone za oknem, chłodno:-)
Edyta z Kubkiem Kawy