"... kierujemy się na ogół tą maksymką, moc radości wzmacniać smutku odrobinką..." Jeremi Przybora

piątek, 27 lutego 2015

Żeby nie zabrakło stron do zapisywania...

Dziś przysypię Was odrobiną makulatury:-)

Chałturka zdziałana specjalnie na urodziny dla autorki pięknych, romantycznych, pełnych kwiatów, w tym i róż, a także dobrych duchów i marzeń, kartek. I dla autorki wielu tomów pamiętników:-)


 


Dla wpisania wielu zdań o marzeniach...


i oczywiście o ich spełnianiu się, czego bardzo ciepło Olu Ci życzę!


Zestaw dwóch notesów dla nastolatki, która chyba lubi chodzić własnymi drogami i ma mocny charakter, tak wnioskuję po opisie autorstwa mamy. Pasek od zegarka oczywiście ze skóry ekologicznej. Zgodnie z życzeniem - minimum ozdób i duuużo czarnego.


Nareszcie, po PIĘCIU latach, ruszyłam arkusz czarnego papieru z eso-floresami z miłego futerka. Zawsze było mi szkoda. Choć maleńki minus futerka jest taki, że czepiają się go kłaczki małe i duże, ale wszak nikt nie jest doskonały. 



I zeszyt drugi dla owej zadziornej nastolatki.





I zeszytowa powtórka, bo taki zeszyt, to jest mocno podobny, już kiedyś zrobiłam. A że się podobał, to powstał drugi




Nie przydusiłam tą makulaturą?

Pozdrawiam ciepło i wracam do moich kur, gęsi, zajęcy i jaj wszelakich:-)
Edyta z Kubkiem Kawy

czwartek, 26 lutego 2015

Skandynawski nie thriller


O tej książce, a raczej o sześciotomowym cyklu autobiograficznym, napisano multum entuzjastycznych słów. Wedle wielu artykułów i przeróżnych źródeł, po wydaniu "Mojej walki" w Norwegii, Europie, potem w Ameryce, świat oszalał z zachwytu. 
Mnie do sięgnięcia po pierwszy, i jak na razie jako jedyny u nas wydany, tom przekonała rozmowa z autorem w jednym z numerów „Dużego Formatu” „Gazety Wyborczej”. Przy najbliższej z możliwych wizyt w księgarni sięgnęłam po nią i na skrzydełku obwoluty przeczytałam „Intensywna i pełna życia… nadzwyczajna (The New Yorker)”, a potem pierwszych kilka zdań: „Dla serca życie jest proste: serce bije, dopóki może. Potem się zatrzymuje. Prędzej czy później, tego czy innego dnia, ów tętniący ruch ustaje i krew zaczyna spływać w najniżej położony punkt ciała”. Knausgard zaczyna swoje wspomnienia od opisu śmierci, opisu szeregu procesów chemiczno – fizycznych, jakie wówczas zachodzą. 




Gdybym miała po krótce scharakteryzować tę powieść, powiedziałabym, że ma w sobie klimat, tak popularnych obecnie, skandynawskich kryminałów, thrillerów, tyle że bez morderstw i śledztw. Jest jednak mocno mrocznie, pochmurnie, bywa maksymalnie depresyjnie. Knausgard mierzy się ze swoim dzieciństwem u boku dość zasadniczego, oschłego ojca. Opisuje szkolne doświadczenia, przygodę z muzyką i zespołem rockowym, pierwsze miłości oraz wielką chęć bycia innym od innych, a przede wszystkim wewnętrzny przymus odrzucenia wzorca życia swoich rodziców. Rozliczając się z przeszłością, rozlicza się jednocześnie z czasem współczesnym. Siła owego rozliczania się, w którymś z nie wydanych jeszcze u nas tomów, sprawiła, że z powrotem narósł konflikt z byłą żoną. Przyznam, że szczerość, na każdy temat, także własny, Knausgarda może zaskoczyć. 

Jak wiadomo, nie umiem pisać recenzji, i mam tego świadomość, i też nigdy nie przyświeca mi taka idea. Obawiam się jednak też, że nie potrafię Wam przekazać mojego entuzjazmu dla tej książki, mojej radości (choć nie z tych uhahanych po pachy) z jej czytania, przyjemności ze spotkania z inteligentnym, błyskotliwym i myślącym człowiekiem, choć o niezbyt łatwym charakterze. Myślę, że lepiej sam Knausgard Was zachęci: „‘Moja walka’ jest powieścią autobiograficzną, wszystko, o czym piszę, wydarzyło się naprawdę. Pisanie zakłada odcięcie się. Człowiek musi być sam. To brak empatii mi na to pozwolił. Starałem się być bezpośredni, surowy, brutalny, nieopakowany w eleganckie metafory, jak najmniej literacki. Przez pięć lat próbowałem napisać powieść o życiu i śmierci mojego ojca, świetnie funkcjonującego nauczyciela, który w wieku czterdziestu lat nagle się rozwiódł, zmienił styl życia i zaczął pić”. 

Książka wydała mi się mocno… kieślowska w stylu. Wiem, wiem że nie ma takiego przymiotnika, ale czytając „Moją walkę”, jej bardzo drobiazgowe opisy czynności, wydarzeń, pomieszczeń, opisy spraw dnia,  w i d z i a ł a m  je tak, jak Kieślowski w „Niebieskim” pokazał zanurzenie kostki cukru w filiżance kawy, długie przechodzenie popołudniowego słońca i cienia na stoliku w kawiarni. Zawieszenie akcji, focus na czymś nieistotnym na możliwie najdłuższą minutę, którą najbardziej zapamiętuje się z filmu, a tutaj, z książki. Knausgard szczegółowo, powiedziałabym, że nawet z pietyzmem opisuje na przykład porządkowanie mieszkania babci, swoją drogę z domu do mieszkania, które wynajął by pisać powieść, poranne picie kawy na ławce przed domem w środku mroźnej zimy, mycie filiżanki.

„Moja walka” to mocna, twarda, niezwykle odważna, bardzo inteligenta i bardzo emocjonalna książka. Od później jesieni, kiedy przeczytałam pierwszy tom, czekam na kolejne. Oczywiście z miejsca, gdzieś tak koło 80 strony zakochałam się nie tylko w pisarstwie, stylu Knausgarda, ale i w nim samym. Bo ja mam słabość do inteligencji w mężczyznach… ech… Choć też nie wiem, czy Knausgarda lubię… 

Czy coś sobie wypisałam z książki?

„Uczucia są jak woda, zawsze dopasowują się do otoczenia. Nawet największa żałoba nie pozostawia śladów; kiedy przytłacza i trwa długo, to nie dlatego że uczucia krzepną, bo to jest niemożliwe, one po prostu nieruchomieją”.

„Zawsze miałem dużą potrzebę samotności, niezbędne mi są jej duże przestrzenie, a kiedy ich nie mam, (…) frustracja niekiedy zmienia się niemal w panikę lub agresję”
ale te zdania już kiedyś tu wypisałam, w czasie czytania „Mojej walki”. 

Ze szczęścia „czułem się większy niż świat, jakbym miał wszystko w sobie, jakby nie było już po co sięgać. Mała była ludzkość, mała była historia, mała była kula ziemska, a nawet wszechświat był mały, chociaż podobno nieskończony. Ja byłem większy od wszystkiego. To fantastyczne uczucie, ale nie pozwalało zaznać spokoju, bo niosło ze sobą pragnienie, ważniejsze było to, co miało nadejść, co miałem zrobić, a nie to, co zrobiłem. Jak zgasić to wszystko w sobie?”.

Sięgnęłam po książkę, bo zainteresował mnie wywiad z autorem, i bardzo się z mojego zainteresowania cieszę, a zachęcam do czytania w ramach wyzwania czytelniczego Czytam Opasłe Tomiska u Ami

Czytelniczo i bardzo ciepło pozdrawiam:-)

Edyta z Kubkiem Kawy






Bez tytułu...


... musiałam napisać, bo gdybym postawiła jedynie trzy kropki, to może znowu bym kogoś nastraszyła... a tego  nie chcę!



Drzewiej zakochałam się w Walcie Whitmanie. Z okazji tej miłości dostałam od mojej koleżanki licealnej, a i dzisiejszej także, od Gieny (która ma na imię Monika, ale nikt tego nigdy nie pamiętał w szkole) zacnie gruby, zacnie pachnący tom wierszy Whitmana w oryginale - "Leaves of grass". Mmmmm... lubię. I leży dyżurnie koło łóżka.
I choć wśród jego - moich ulubionych wierszy jest kilka smutasów, to są też takie niemal typu "keep smiling". 
Dziś, bo słońce praży przez okno w plecy, bo na parterze wiercą i tłuką ściany od rana (znaczy: życie się toczy!), bo w nocy zaczęłam czytać książkę "Gdzie żyją tygrysy", i nie jest to rzecz ze świata zwierząt, bo w kuchni czeka pączek w lukrze do popołudniowej kawy, bo  przed chwilą dostałam list pełen scrapków od Olenkai, bo od Sonrisy - Eli dostałam przesyłkę z dwiema grubaśnymi książkami dla wypożyczonego czytania szwedzkich mglistych kryminałów (plus czekolada! i zakładka, i tag!), bo jeszcze inne różne "bo"... 
Z tych wszystkich powodów dziś dam Wam do przeczytania wiersz o tym, co właśnie jest "bo"!! 



"Cuda"
Walt Whitman

Cóż to, czy kto sobie coś robi z cudów?
Co do mnie, nie wiem o niczym innym, jak tylko o cudach,
Czy spaceruję ulicami Manhattanu,
Czy rzucam spojrzenie ponad dachy domów, na niebo,
Czy brodzę nagą stopą wzdłuż plaży, tuż na krawędzi wody, 
Czy stoję pod drzewami w lesie,
Czy rozmawiam za dnia z kimś, kogo kocham, nocą w łóżku z kimś, kogo kocham,
Czy siedzę przy stole przy obiedzie z innymi,
Czy patrzę na nieznajomych naprzeciw mnie jadących w wagonie,
Czy obserwuję pszczoły krzątające się wokół ula w letnie przedpołudnie,
Czy zwierzęta pasące się na polu,
Czy ptaki, czy cudowność owadów w powietrzu,
Czy cudowność zachodu słońca lub gwiazd świecących tak jasno i spokojnie,
Czy niezwykle delikatną, cienką krzywiznę nowiu na wiosnę,
To i wszystko inne, wszytko razem i każde z osobna, to są dla mnie cuda,
Całość związana ze sobą, a przecież każda część wyraźna i na swoim miejscu.

Dla mnie każda godzina światła i cienia jest cudem,
Każdy kubiczny cal przestrzeni jest cudem,
Każdy kwadratowy jard powierzchni ziemi jest nimi usiany,
Każda stopa jej wnętrza roi się od nich.

Dla mnie morze jest ciągłym cudem,
Ryby, które pływają - skały - ruch fal - statki i ludzie na nich,
Jakie cuda dziwniejsze istnieją? 
(1856 - 1881)

(tłumaczenie Ludmiła Marjańska)



Przyznam, że bardziej od polskiego tłumaczenie, które wydaje mi się trochę... płaskie?, nijakie? tak jakby patrzeć na księgowy bilans roczny z pozycjami po stronie ma lub winien. Wyłącznie spis. Albo wyciąg z większej całości... Od tłumaczenia, które tak lekko kanciaste, wolę oryginał, który ma moc!, bucha radością, emanuje energią... takie szybkie kręcenie się w kółko z rozwianymi ramionami pośrodku nasłonecznionej polany w środku lasu by wreszcie paść bez tchu w oparach tej radości i tego wewnętrznego szczęścia w wysoką trawę i wystawiać leniwie twarz do słońca i przez godziny patrzeć na przepływające chmury... 



Miracles
Walt Whitman

Why, who makes much of miracle?
As to me I know of nothing else but miracles,
Whether I walk the streets of Manhattan,
Or dart my sight over the roofs of houses toward the sky,
Or wade with naked feed along the beach just in the edge of the water,
Or stand under trees in the woods,
Or talk by day with any one I love, or sleep in the bed at night with any one I love,
Or sit at table at dinner with the rest,
Or look at strangers opposite me riding in the car,
Or watch honey-bees busy around the hive of a summer forenoon,
Or animals feeding in the fields,
Or birds, or the wonderfulness of insects in the air,
Or the wonderfulness of the sundown, or of stars shining so quiet and bright,
Or the exquisite delicate thin curve of the new moon in spring;
These with the rest, one and all, are to me miracles,
The whole referring, yet each distinct and in its place.

To me every hour of the light and dark is a miracle,
Every cubic inch of space is a miracle,
Every square yard of the surface of the earth is spread with the same,
Every foot of the interior swarms with the same.

To me the sea is a continual miracle,
The fishes that swim-the-rock-the motion of the waves-the ships with men in them,
What stranger miracle are there?



Choć też tak sobie myślę, że może to falowanie i spadanie, to iskrzenie, wystawianie twarzy do słońca w oryginale wynika z melodyjności. I z tego, że wiersze zawsze brzmią najlepiej w języku oryginału. Może o to chodzi? 


Powinnam też na początku zaznaczyć, że ja zdecydowanie nie znam angielskiego, a że jedynie mi się tylko czasem wydaje, że znam:-) I że moją jego znajomość najlepiej chyba opisuje stwierdzenie Jacka Poniedzielskiego o jego angielskim, że jest to angielski intuicyjny! Może też właśnie stąd tak niska moja ocena tłumaczenia. Bo jednak... jakoś mi ono nie leży... 


Dawno, dawno temu wpisywałam ulubione wiersze do zeszytów. Teraz już wpisuję raczej tylko wybrane zdania,  fragmenty z czytanych książek, cytaty. Co prawda wiersz też się czasem trafia. 
W taki zeszyt, który jednak nie dla siebie wychałturzyłam, też bym mogła wpisać nie jeden i nie dwa cytaty... 



Ostatnio zakręciło mną płótno i przyklejam, gdzie tylko się da!


Jak fajnie jest świat urządzony, że są takie dni, kiedy "nie wiem o niczym innym, jak tylko o cudach", o małych, przytulnych "bo"!
Czego i Wam, z pokoju pełnego słońca i pootwieranych pudeł z chałturniczymi przedmiocikami, z myjącym się w fotelu kotem, życzę ciepło:-)
Edyta z Kubkiem Kawy


środa, 25 lutego 2015

Do herbaty z malinami...

najlepiej pasują książki, które zaczynają się słowy takiemi, jak "drzewiej" oraz "dawno dawno temu"...

Drzewiej... w świecie riuszek i plastronów... mantylek i szmizetek... etażerek i profitków... gdzie czasem i sawantkę, i szasera ujrzeć można... Co prawda jest to świat, w którym kobieta w moich latach byłaby zacną, szacowną matroną... ale dajmy mu szansę, bo ma czar, ma urok... A więc... Zawiążmy na wielką kokardę matinkę, przykryjmy ramiona jedwabnym fularkiem zdobionym nielicznymi galonkami, wyciągnijmy rękę po delikatną i niemal przezroczystą filiżankę w błękitne róże, upijmy łyk naparu z suszonych malin i otwórzmy na części pierwszej...


... i czytajmy:
"Polwica, w kwietniu 1892 roku
Ależ się zestarzała ta moja najstarsza siostra Józia! Nie widziałam jej blisko dwa lata i gdy wreszcie przyjechała nas odwiedzić na nowym gospodarstwie, przyznam się sama przed sobą, ze ledwie ją poznałam. Wiedziałam, że tylko ona może wysiąść z powozu wysłanego po nią na stację kolejową, ale kiedy wygramoliła się z wnętrza gruba jejmość odziana w jakaś przedpotopową mantylę, w czymś ciemnym i dziwnie nietwarzowym na głowie, z wielkim parasolem i czarną torbą w ręku, ledwie nie parsknęłam śmiechem (...). Boże, ile ona ma lat? Zaczęłam bezwiednie obliczać (...), dokonałam szybkiego rachunku i nie wyszło mi ani rusz więcej niż czterdzieści jeden lat. Jasne, że to już starszy wiek, ale ta siwizna (...). Ach, czy i Józia znalazła we mnie również takie same zmiany? Jestem od Józi o siedem lat młodsza, ale i moja młodość dawno minęła. Musiałam się siłą powstrzymać, żeby zaraz nie pobiec do lustra i upewnić się, jak naprawdę wyglądam. Ale nie było na to czasu. Obie z Józią zwróciłyśmy się do siebie, rzuciłyśmy się sobie w objęcia, zawołałyśmy równocześnie:
- Kochana, wspaniale wyglądasz, nic się nie zmieniłaś!"
A nie mówiłam, że dawno, dawno temu byłabym już starą starowinką!

"Marianna i Roże" opisuje życie Marianny z Malinowskich i Michała Jasieckich w latach 1890 - 1914, sięgając także krótkim posłowiem w 1926 rok. Jest to napisana w formie dziennika, na podstawie zapisków Marianny i licznych dokumentów z epoki, przejrzanej prasy, opowieść o należącym do Jesieckich majątku Ostrowieczko. Opowieść o codzienności i dniach uroczystych Ostrowieczka, o mieszkańcach okolicznych majątków i wsi, o dorastaniu i dojrzałym życiu dzieci Jasieckich. Jest to jednocześnie ciekawy i barwny, nakreślony z dbałością o realia historyczne, obraz ówczesnej Wielkopolski. 
Są więc tu i kłopoty z babami wielkanocnymi, które nie chcą urosnąć przed włożeniem do pieca. Jest zamieszanie przedweselne ze ślubami córek. Są zabawy wiejsko - dworskie po udanych sianokosach. I wyprawy do wód latem oraz wyprawki szkolne dla kolejnych dzieci posyłanych do szkół do miasta. 
Codzienność zanurzona jest mocno, z oczywistej przecież konieczności, w rzeczywistości politycznej, pośród zrywów patriotycznych i wielkich haseł wolnościowych, ojczyźnianych. Nie są one jednak tym, czego boimy się w takich lekturach. Nie ciążą, nie przyginają bohaterów, a stronom powieści nie każą spływać krwią, ale i one składają się na urok książki. Najwspanialsze bowiem jest, że jest to... taki patriotyzm codzienny, nie wykrzykiwany, nie bieganie ze sztandarem, nie puste hasła, ale codzienne małe czynności, codzienna dbałość o odebraną ojczyznę, pamięć o niej. 

Dodatkową impresyjkę myślową z lektury mam taką, iż obiekty naszych zmartwień są wieczne. I niezmienne są powody do obrażania się na świat, jego nowoczesność czy też nieobyczajność młodzieży.
Marzec 1901 roku. "Już za miesiąc jedyny nasz syn przeniesiony zostanie z domu do Poznania i będzie uczniem gimnazjum (...). Martwi mnie (...) ogromnie, że moje dziecko wyjdzie spod troskliwej opieki rodzicielskiej i będzie poddawane złym obcym wpływom. Nie dawno "Kronika Rodzinna" pisała, że nasza młodzież męska coraz częściej brzydko się wyraża. Na przykład na rodziców mówią "starzy". nauczyciel to "belfer", zakonnik przezywany jest "mnichem". o księdzu mają odwagę mówić "klecha". Każda starsza osoba to "stary piernik", a własna siostra to "facetka". Przecież to straszne! Młodzież męska podobno używa też słów nieprzyzwoitych, jak wyrażenia "dał dęba", "każ się wypchać", "nie zawracaj mi kontramarki", "trzeba sprawić mu lanie", "wzięli go na fis" i tak dalej. Nie mogę sobie wyobrazić, ze i mój Staś tak może się wyrażać. A poza domem wszystko, co złe może mieć do młodej duszy dostęp."
Czyż nie zacnymi owe przekleństwa zdają się być? :-)

Siedząc w naszym XXI wieku na tapczanie, a nie rozparłszy się w głębokim, uszatym fotelu, widząc prze okno rozświetlony sztucznym światłem blok na przeciwko, a nie zaprzężoną w parę koni bryczkę na piaszczystej drodze, na pewno zaprzyjaźnicie się z Marianną. Najpierw narzeczoną, potem kochającą żoną, troskliwą matką, i nad wyraz gospodarną wielkopolską gospodynią. 


"Marianna i Róże" wydaje mi się być, prócz tego, że wspaniałym, wciągającym czytadłem, od którego oderwać się można jedynie wtedy, gdy już trzeba wyjść do pracy lub po kolejny kubek herbaty, także lekką, ale i szlachetnie piękną, mądrą historią o sile rodziny.
Choć oczywiście tylko dla wielbicieli mantylek, galonków, szmizetek i szaserów... i malinowych herbat... 

... i może jeszcze zakładek w kształcie serca...





... a może i wielbicielek magnesów na lodówkę... 


... ? 

Ponieważ bywa, iż hołduję zasadzie wymienionej na muffinkowym magnesie, udam się właśnie do kuchni na obiad. Dziś podkuchenna Edyta serwuje w rodowej porcelanie (miska z Bolesławca:-)) - flaczki wegańskie! 
Pyszottta! Czego i Wam życzę:-) 
Edyta z Miską Flaczków:-)


wtorek, 24 lutego 2015

Dementi:-)


"Życie w ogóle prowadzi do rozpaczy. 
Poezja pomaga się z nią uporać." 

Tomas Venclova


I to by chyba w zasadzie wystarczyło dla zdementowania pogłosek o moim tragicznym stanie duchowym, łamane przez depresja, łamane przez dół totalny, łamane przez bardzo złe wydarzenie życiowe, które to pogłoski pojawiły się po moim dzisiejszonocnym wpisie z pięknym, mądrym, i  jednym z moich ulubionych wierszy Lorki. 

Ale że użyłam powyżej wyrazu "chyba" to przyznam jeszcze, że poruszyło mną bardzo to (choć i mocno rozbawiło! no przepraszam... bo że osiągnę wpisem taki efekt, nie przewidziałam!), że zaczęłam dostawać maile po brzegi wypełnione zaniepokojeniem, komentarze pełne przytulania, a nawet jeden telefon. Choć ten to akurat był z małym łomotem werbalnym:-) Bardzo bardzo bardzo mnie poruszyło to poruszenie:-) Poruszyło pozytywnie. I dziękuję za nie. I przepraszam.
Mój ulubiony czarny humor podszepnął mi nawet przy okazji, że może... coś w tym jest, że warto być na własnym pogrzebie?:-)  

Dla upewnienia Tuczytuających: naprawdę wszystko gra. Stało się jedynie tyle że podzieliłam się kawałkiem mojej ulubionej poezji, jednym z moich ulubionych wierszy Lorki i wierszy w ogóle. A że nie jestem rozgarnięta na tyle, by go jakoś ująć we własne słowa, więc go... przemilczałam.
Bo mam w sobie zawsze wiele strachu przed wszystkim możliwym, a przede wszystkim niezbyt różowo widzę przeróżne rzeczy, bo "życie w ogóle prowadzi do rozpaczy", stąd też i ulubienie takiego wiersza, i samo zwątpienie we mnie samej w najczystszej postaci. I wcale moje chwytanie każdej małej radości / przyjemności nie jest tu wykluczającym się, a jedynie wypracowanym, przetestowanym antidotum. 



A skoro już Was tu przywołałam, żeby tak po próżnicy, samym dementi pseudofilozoficznym Was nie męczyć, oto przepiśnik wczoraj poczyniony. 






I kilka przeprostych magnesów na lodówkę.



Przyznacie, że chałturkowanie wchodzi w skład zestawu przeciwdziałającemu "rozpaczy życia", prawda? 

A też i, co oczywiste!, same przepiśniki, receptury kulinarne i książki kucharskie w ogóle mają swój wielki wkład w pozytywny stan ducha i szczęśliwość ludzkości! Bo przecież...

"Ściśle rzecz biorąc, 
tylko jeden rodzaj książek 
pomnożył szczęście naszej Ziemi:
 książki kucharskie"

Józef Konrad Korzeniowski

I powiem Wam, że to chyba może być
święta prawda:-)


Pozdrawiam bardzo ciepło i nad wyraz serdecznie
i przytulam wszystkich mnie przytulających:-)
a także sprawczynię łomotu werbalnego via telefon:-)


Edyta z Kubkiem Kawy




...


Kochalibyśmy Boga


Kochalibyśmy Boga, 
gdyby oczu naszych szybki 
były wklęsłe, a nie wypukłe.

Kochalibyśmy Boga,
gdyby pierś nasza, jaskinia duszy
nie z mięsa była, lecz z wody.

Ujrzelibyśmy w tym akwarium 
całą faunę potworną
ludzkich grzechów.


Federico Garcia Lorca


p.s. bez obaw, to nie ma wiać grozą, że dziś dzieje się coś... nieładnego... to jeden z moich ulubionych wierszy... bo w gruncie rzeczy to jest we mnie tak czarna wizja świata... i stąd moja potrzeba optymizmu na co dzień...

sobota, 21 lutego 2015

Książka w różowej okładce





Książka, która mieszka w moim domu od lat, od 82 roku, więc być może najpierw zobaczyłam film, nakręcony według niej przez Jana Batorego w 76 roku. Choć oczywiście nie jako pięciolatka:-), a z pewnością ładne kilka lat później. (Czy też oglądaliście / podglądaliście czasem "niedozwolone" filmy przez przymknięte drzwi dużego pokoju?)

"Con amore" czytuję sobie na małe i duże smutki. W razie konieczności sięgam do domowej apteczki, gdzie mam pierwsze, dawne części Musierowicz, "Anię z Zielonego Wzgórza", "Błękitny Zamek", cykl James'a Herriota "Wszystkie stworzenia duże i małe", "Czarodziejską Górę" Manna, "Ulicę marzycieli" Wilsona, Vargasa Llosę, Benedykta Chmielowskiego "Nowe Ateny", Irvinga najchętniej "Hotel New Hampshire" i "Con amore" właśnie. Wiem, wiem... dość dziwna i lekko wybuchowa, jeśli ją razem zażywać, mieszanka medykamentów. Jednak człowiek tak już ma, że raz mu potrzebny lek na małą gorączkę, raz na duży ból głowy, a raz na całkowite przegnicie organizmu. I nigdy nie wiadomo, co najszybciej i najlepiej zadziała.

A powieść w różowej okładce zaczyna się od przyjaźni dwóch studentów Akademii Muzycznej w Warszawie, startujących w eliminacjach do kadry narodowej Konkursu Chopinowskiego, wynajmujących wspólnie pokój. Na jeden z koncertów Grzegorz przyprowadza swoją dziewczynę Ewę, w której od pierwszego wejrzenia zakochuje się Andrzej. Zakochuje się tak romantycznie, jak dotąd zdarzyło się to jedynie Don Kichotowi, zakochuje się po ostatnie zakamarki serca. I po sam koniec świata... I właśnie jak Błędny Rycerz, po sam koniec świata, i wszelkimi możliwymi sposobami, walczy o życie Ewy, czekając jednocześnie na jej miłość.
W zasadzie... W zasadzie to myślę sobie, że chyba bezsensem jest opisywanie fabuły książki. Część z Was na pewno zna i pamięta film z Wojciechem Wysockim, Mirosławem Konarowskim, Joanną Szczepkowską i aktorką - amatorką, wówczas studentką polonistyki, która gra Ewę, a która już nigdy więcej nie chciała grać w żadnym filmie. Pamiętacie, prawda? Ci, którzy go nie znają, z pewnością mogą się domyślić, jak przebiegają i kończą się książki w różowych okładkach. Chociaż mam też na swoich półkach książkę w okładce właśnie takiego koloru, a jej tytuł brzmi "Historia kultury rzymskiej", gdzie wykluczone jest jakiekolwiek romantyczne zakończenie.

"Con amore" urzekło mnie, i urzeka pewnego rodzaju spokojem, elegancją narracji. Nie są to, tak popularne i hołubione dziś, krótkie, urywane zdania, a całość nie składa w 4/5 z dialogów, która służą jedynie czczej, choć przyznam, że bywa, iż błyskotliwej, wymianie zdań bez przyczyny i sensu.
U Berwińskiej bohaterowie myślą, podejmują ważkie decyzje, dokonują życiowych wyborów i nie dotyczą one koloru kolejnej pary butów, deseniu sukienki czy przechodzenia szybkim krokiem przez kolejne przygody miłosne. To nie jest świat szybkich karier, przejedzonego do bólu konsumpcjonizmu. Na prywatkach rozmawia się o sile uderzenia prawą dłonią w nokturnie F - dur op. 15  i o tym czy dojść do właściwej interpretacji drugiego koncertu Chopina przez Bacha czy Beethovena, których Chopin bardzo cenił. Oczywiście zwraca się uwagę na drogie dżinsy z Pewexu lub z paczki z zachodu, zakochuje się, przeżywa zawody miłosne, pije wino, ale ma to jakąś inną, łagodną barwę, inny styl.

Jeśli komuś zamarzy się poznać / przypomnieć sobie "Con amore" nie przez książkę, a poprzez film, o którym już wspomniałam, a do którego scenariusz napisała sama Berwińska, to proszę bardzo, oto KLIK do niego. Tylko wcześniej należy sobie przygotować duży kubek herbaty, owinąć się kocem... Gdy tylko zrobię swoje "klik" na publikację wpisu, który właśnie czytacie, to zrobię sobie "klik" na film. Nie widziałam go od dobrych 20 lat i sama jestem ciekawa, jak dzisiaj działa.

Z "Con amore" wypisałam sobie tych kilka zdań:

"Dzisiaj długo (...) rozmawialiśmy o wieloznaczności w sztuce. Jak to dobrze, że znaki w partyturze nie są precyzyjne. Cresendo, forte, vivace, sostenuto... Con amore... - samo w sobie nic nie znaczy, dopiero w kontekście utworu. Zawsze czułem, że sztuka bez wieloznaczności jest płaska. Nie jest w ogóle sztuką. To chyba wynika z najgłębszych źródeł twórczości. Sztuka przecież musi mieć coś z magii, z tajemnicy, z niedookreślenia. Dopiero jak się czuje i wydobywa to niedookreślenie, tę magię, tę tajemnicę - dotyka się sztuki. 
Czy tak samo jest w miłości? Czy też, jak się już   w s z y s t k o   w i e   - to się przestaje kochać? 
Ale czy można wiedzieć   w s z y s t k o  ?  O czymkolwiek?"
                                                                                                          Krystyna Berwińska

Z góry przepraszam za małą romantyczność? przyziemność? obrzydliwą pragmatyczność? tego co za sekundę napiszę.
Babcia Józia, mama mojej Mamy, zawsze powtarzała: "nigdy nie pokazuj chłopu całej dupy", co moim zdaniem idealnie wpasowuje się w powyższy cytat, a dokładnie w jego przedostatnią linijkę. Choć nieco po ludowemu...

Swoją drogą... że też często nie potrafię się pohamować. Często i gęsto. Gdy tylko rzucę szczyptą pięknego słowa, zacytuję coś górnolotnego, zaraz dla równowagi muszę wyskoczyć z jakąś... ni mniej, nie więcej... dupą, na przykład... Jednak nigdy nie będę Anią z Zielonego Wzgórza... Lub choćby Ewą z "Con amore". A bardziej Zośką z tegoż "Con amore". Ech... żyźń sabacza... 

Książkę w różowej okładce polecam Wam dziś za sprawą wyzwania czytelniczego Klucznik u Ami, gdzie jedna z lutowych wytycznych brzmi: "love story".



A teraz zapraszam na to, co tak naprawdę jako pierwsze wpisałam w post. Zapraszam na to, dla czego warto wiele znieść, w tym także czytanie długich wpisów blogowych...

Oto świeżutka i pachnąca, tegoroczna walentynka, która przybyła do nas dwa dni temu z nieodległej Wielkopolski, a dokładnie - z jej stolicy.

Proszę przygotować się na ucztę duchową, ucztę zdecydowanie con amore, choć nie tylko:-)



"Historyjka

Była sobie pewna róża. I to nie byle jaka! Tylko księżniczka róż! Uważała się za najlepszą ze wszystkich. Myślała, że jest najładniejsza i nikogo nie potrzebuje. Pewnego dnia, matka postanowiła wybrać dla niej męża. "Ja nie chcę męża! Nie potrzebuję go!" - myślała Różyczka. Ale mama się nie poddała. Całe królestwo czekało, aż przyjadą książenta (pisownia oryginalna:-)). Gdy się zjawili, księżniczka uznała, ze nikogo nie wybierze, ale nie wytrzymała długo. Po pewnym czasie jeden przystojniak wpadł jej w oko. Dwa dni później wzięli ślub i żyli długo i szczęśliwie. Tak właśnie kwiaty obchodzą Dzień Zakochanych.
 Koniec


Z okazji walentynek, chcielibyśmy Wam życzyć wszystkiego najlepszego. Szczególnie dużo miłości i radości. Życzymy dużo szczęścia i serduszek!" 


A pod całą, pełną dramatyzmu opowieścią zawartą w walentynce, i pod ciepłymi życzeniami, znalazł się rysunek. Z pewnością ilustracja do romantycznej baśni ze świata róż i miłości:-)




Czy "miłością możesz zmienić świat!" ? Pesymistyczna część Edyty powątpiewa, racjonalna wzrusza ramionami, sceptyczna wydaje z siebie głośne "phi!", romantyczna... mimo wszystko... mocno wierzy:-)

Mój ulubiony fragment z Historyjki na Walentynki? "Myślała, że jest najładniejsza i nikogo nie potrzebuje", no tylko się uhahać po pachy. Choć mam też słabość do fragmentu: "po pewnym czasie jeden przystojniak wpadł jej w oko. Dwa dni później wzięli ślub i żyli długo i szczęśliwie", och... Gdybyż to było takie proste, prawda? Żyli długo i szczęśliwie...



Pozdrawiając ciepło!
zachęcam nieustająco do zajrzenia - do poniedziałku do południa - o tutaj KLIK:-), 
gdzie czekają 
- na przykład -
wolne jeszcze

kocie magnesy 


foremki do wypieku kocich ciastek


pakowna prze-kocia torba


notesy pełne kotów w środku i na zewnątrz


i inne kocie inności.


Edyta z Kubkiem Kawy

środa, 18 lutego 2015

Ocieplacze na lodówkę...

czyli magnesowe koty. Bo czemuż, jak nie ociepleniu zimnego wizerunku sprzętu mrożąco - chłodniczego, służą magnesy? A może bardziej niż o "luk" lodówki chodzi o ocieplenie, ba! dosłonecznienie naszego dnia?

Magnesy kocie pracowicie wycinałam skalpelem. A że z narażeniem życia, to już chyba nie muszę wspominać... Skalpel i ja stanowimy dość niebezpieczny duet, bo z moimi kłopotami z akomodacją oka każdy nieuważny ruch może skończyć się krrrrrwawym dramatem:-) Ale po co człowiekowi kryminał w telewizji? Po co mrożący krew w żyłach horror? Wystarczy skalpel i własnoręcznie przygotowany szablon kociego łebka i są emocje! 
Oczywiście nieco sobie żartuję, żeby nie było, że wycięcie z tekturki - beermatu kilkunastu kształtów jest balansowaniem na granic życia i śmierci:-)




Po wycięciu łebków (wielkości 11,5 na 8,5 cm)  nastąpiło szybkie wyrównanie brzegów papierem ściernym, potem przetarcie białą farbą, tak by uzyskać przyjemny (mam nadzieję) dla oka efekt. Nie zapomniałam też o wytuszowaniu brzegów. A później to już tylko literka za literką... 




A potem jeszcze - i tu kolejny moment zabawy ze śmiercią w oczach! - wycięcie w gumce myszce kształtu półksiężyca oraz noska by móc odbijać na łebkach kocich kocie pyszczki. Wycięcie przy pomocy skalpela.... Normalnie… krew w żyłach sama się zatrzymuje na jego widok...





I całkiem na koniec szczypta wstążki przy uchu oraz pasek magnesowy z tyłu kociego łebka. A potem pozostaje tylko klik! na lodówkę i ocieplanie / docieplanie sobie życia dzień za dniem...


Magnesowe koty zgłaszam na wyzwanie
z bliskim memu sercu przesłaniem


bo przyznam szczerze, że bywa,
 iż złoszczą mnie niemożebnie
 niemal wyłącznie obcojęzyczne napisy na wszystkim co możliwe. 
A nasz język przecież tak pięknie szeleści i chrzęści! 


A gdyby komuś zamarzyło się stjuningować lodówkę 
swoją lub jakiegoś kociego wielbiciela
dosłonecznić pochmurne, zaspane poranki 
docieplić wieczorną herbatę
zapraszam gorrrrąco do
licytowania / nabywania kocich magnesów
na 
Straganie z Okazji Dnia Kota
na blogu 
Fundacji "Dom Tymianka"
KLIK 
gdzie poza tym
notesy kocie przeróżne produkcji niżej podpisanej
ale przede wszystkim
są tam też
RZECZY  ŁADNE
jak na przykład
kocie torby z kieszonką
poduszki z zamyślonym kotem
kocie foremki do pieczenia mocno kocich ciasteczek
i inne kocie różności!!!

O Wasze łaskawe spojrzenie na Stragan Tymiankowy proszę w imieniu swoim
ale przede wszystkim w imieniu mojego domowego sierściucha
bo nie wszyscy mają to szczęście by ich
ulubiony, niemiłosiernie wyszudrany Karton Dla Miłej Drzemki
(bo wiadomo, że własny koszyk z ciepłym kocykiem nie jest doskonały)
stał w środku ciepłego pokoju
przy pełnej misce
wśród otoczenia zawsze chętnego na głaskanie zawartości kartonu...





Pozdrawiam przeciepło:-)
Edyta z Kubkiem Kawy

wtorek, 17 lutego 2015

Mruczę, więc jestem

mrrrrrrrrrr rmrrrrrrrrrmm mmmmmmrrrrrr
grrrr grrrrrrrrrr grrrrrrrrrrrrr grrrrrrrrrrrrrrrrrrr grrrrrrrrrr 

Bracia i Siostry w Futrze!
 Sierściuchy i Sierściuszki!
dziś nasze wielkie święto

mmmmm mrrrrrrrrrrrrrrrrrrrmmmmmm mmrrrrrrrrrrrrr
grrrrrr grrrrr gggggggrrrrrrrrrr grrrr

dziś
Światowy Dzień Kota
dlatego

Koty! 
Kiciaczki! 
Kociaczki!
 Kotki! 
Kocurrry! 

życząc Wam 

głaskania wyłącznie z włosem
ciekawych wypraw w nieznany świat Niedomkniętych Szuflad
wielkiej częstotliwości "psyyyk" otwieranej puszeczki
parapetów w słońcu
i
ciepłych kaloryferów

grrrr grrrrrrrrrr grrrrrrrrrrrrr grrrrrrrrrrrrrrrrrrr grrrrrrrrrr 

zapraszam na zerknięcie okiem na to, co lada moment
nasi państwo... 
WRÓĆ!
nasza służba!!
będzie mogła wylicytować i nabyć na 
okołokocim straganie w 

dla równowagi estetycznych doznań
bo to, co możecie niżej obejrzeć
poza boskimi zdjęciami Pani Domu Tymianka - Ori
w którym to domu
prócz mojej i Waszej, drodzy Bracia i Siostry w Futrze, Rodziny
ośmielają się też mieszkać ci szczekający nieokrzesani pchlarze, których nazwy tu nie wymienię...

no więc poniżej, poza zdjęciami Ori 
nie ma być może na co rzucać okiem, ech...
nie dopuszczono mnie bowiem prych! prych! do większości prac
wyobraźcie sobie, że
bez mojego nadzoru umieszczano spinacze! 
dowiązywano wstążki i sznureczki!
więc dla zachowania równowagi doznań estetycznych / duchowych
przedłożę Wam też kilka myśli okołokocich
w których przedstawiciele ludzi wyrazili zdecydowanie słuszne poglądy o nas
grrrrrrrrrrrr  grrr grrrrr grrrrrr mmmmmmmmmmrrrrrrrrr
KOTACH! 





"Ludzi można z grubsza podzielić na dwie kategorie: 
miłośników kotów 
osoby poszkodowane przez los"
Wiktor Hugo

Słusznie powiada ten cały Hugo, kimkolwiek on jest. Chyba ktoś znany, bo w moim domu, na półkach w jednym z pokojów, stoi kilkanaście książek z tym nazwiskiem na grzbiecie. Wnioskuję z ilości, iż ów Hugo NA PEWNO pisała o nas, bo o kim można tyle napisać? 







"Któż to wie, czy kiedy baraszkuję ze swoją kotką, 
to naprawdę ja mam z tego uciechę, 
czy też to ona zabawia się moim kosztem?"
Michel de Montaigne

Phi! A taki niby z niego myśliciel był... 






"Aby mieć właściwe spojrzenie na własną pozycję w życiu, 
człowiek powinien posiadać 
psa, który będzie go uwielbiał 
i
 kota, który będzie go ignorował"
Derek Bruce

Ignorancja podstawą właściwych kontaktów z człowiekiem!


Futrzaki i Sieruściuszki!
Bracia i Siostry w Futrze!
Świętujmy! 
Świętujmy dziś i świętujmy każdego dnia
jak to zresztą czynimy
choć nikt z ludzi jeszcze się w tym nie połapał!

Żegnam Was ciepło i świątecznie
grrrrrrrrr mrrrr grrrrrrrrrrr ggrrr
i udaję się do szafy, na skrzynkę z narzędziami z przepysznie puszystym kocykiem na wierzchu
gdzie odbędę południową drzemkę
dla złapania sił
przed drzemką popołudniową 
na mięciutkim oparciu kanapy
tuż koło ciepłego kaloryfera
grrrrr grrrrrrrrggggrrrrrrrrrrrrrr mmmmrrrrrrr grrrrrrrrr

Wasza Tygryssa Tygrysowicz de domo Sierściuch


p.s. 

i moja ulubiona cytata:-)

 "Kobiety i koty zawsze będą robić 
to, co chcą, 
a mężczyźni i psy 
powinni się zrelaksować
 i 
powoli oswajać z tą myślą"
Robert A.Heinlein

No ba!!!!!! :-)

niedziela, 15 lutego 2015

Kilka efektów

Ostatnich kilka dni spędziłam pośród mnogiego kociego towarzystwa. W asyście duchowej i pod nadzorem domowego sierściucha - Tygryssy, specjalisty od podkradania spinaczy, nożyczek i kawałków taśmy klejącej, wykonywałam setki dziurek, by uzyskać poniższe efekty końcowe.

Efekt pierwszy



I plecki pierwszego efektu, zwane także pupą (tak dziś moja Mama nazwała tylną okładkę:-)).


Efekt ten, jak i pozostałe dalsze efekty, składa się z 21 kart sklejonych w formie kieszonek, jest wielkości 11 na 16 centymetrów. Kartki w kieszonkach są składane na pół, zrobione z kolorowych kartoników. 

Moja praca nad każdym z efektów polegała jedynie na tym, by złożyć w całość i dodać małe przybranie do zjawiskowo kocich, magicznych, ciepłych zdjęć Ori - Pani Domu Tymianka i głównodowodzącej fundacją, bo to one właśnie składają się na każdą z kieszonek.





Drugi efekt




Efekt trzeci



Efekt czwarty




Efekt piąty




Efekt szósty




Efektywność prac okołokocich być może niewielka, bo tylko sześć sztuk.... Oby choć owe efekty były efektowne:-) A co najważniejsze! przełożyły się na pozytywne efekty w trakcie licytacji na kolejnym przednim przepastnym straganie Fundacji, straganie z okazji Dnia Kota:-)))


Życząc pozytywnie nakręconego tygodnia
pozdrawiam ciepło
w towarzystwie śledzącej, z wielkim zaangażowaniem, kursor na ekranie Tygryssy,
które to zaangażowanie przetwarzane jest wewnątrz kota na głośne wibracje grrr grrr grrr...


Edyta z Kubkiem Kawy

p.s. 
"Ludzie, którzy myślą, że z czasem dopiero staną się sobie potrzebni, powinni odejść od siebie i zapomnieć kroków, które ich wiodły ku sobie." 

"Łatwiej chyba zbudować sobie nieśmiertelność niż porozumieć się z drugim człowiekiem."
                                                                           
                                                                                               Marek Hłasko "Dom mojej matki"