A dziś pojedziemy na Mazury. I dodatkowo
będzie to wycieczka w czasie...
Mały Tomek zostaje wywieziony przez mamę
do swojego dziadka na mazurską wieś. To nie jest zwykły wyjazd, zwykłe wakacje,
a raczej próba ukrycia Tomka przed niebezpieczeństwem wiszącym nad całą rodziną
Joanny, mamy chłopca, po aresztowaniu jej męża przez UB.
Dom dziadka Józefa, przedwojennego
pułkownika szwoleżerów, uczestnika kampanii wrześniowej 39 roku i więźnia
niemieckiego oflagu, tylko z perspektywy Warszawy, skąd przyjechał Tomek,
wydaje się spokojnym, bezpiecznym miejscem. Powojenne Mazury początku lat
50-tych to kocioł pełen wrzącej mieszanki. Pozostali po "zamknięciu"
niemieckich Prus Wschodnich rodowici, z dziada pradziada, Mazurzy; wysiedleńcy
zza Buga, wyrzuceni ze swoich małych ojczyzn; szukający domu powojenni
rozbitkowie z całej Polski; nieliczni Niemcy, którzy odważyli się nie uciekać.
Taka zawartość nie zawsze jest niebezpieczna, wybuchowa, ale gdy dodać do tego
zapalnik władz nowego porządku, UB, aktywne prolondyńskie partyzanckie oddziały
w lasach...
W domu dziadka - pułkownika szwoleżerów,
uczestnika września 39 roku, więźnia niemieckiego oflagu - Tomek znajduje nie
tylko spokój, ale i radość dziecięcych przygód z nowymi kolegami (którzy często
mówią w niezrozumiałym dla niego języku). Przyswaja naukę płynącą z opowieści
dziadka, ale też i z jego codziennych zachowań. Józef Bronowicz często
balansuje na granicy bezpieczeństwa i ryzyka. Często też je przekracza, co w
tamtych czasach mogło zakończyć się w oczywisty sposób.
Mimo że to postać chłopca spina całość
powieści, przede wszystkim zaś wprowadza czytelnika w nowy dla siebie świat,
powojenną rzeczywistość, to główną postacią "Domu pod Lutnią" jest
jego dziadek.
Bronowicz uciekł na Mazury od warszawskiej
powojennej rzeczywistości, od nużącej, niechcianej pracy, od obcej mu,
niekochanej żony, a przede wszystkim od mierżącej go komunistycznej oprawy
codzienności, donosów, agentów UB. Czy można uciec od wszystkiego? Czy świat,
wcześniej czy później, nas nie dogoni?
Pułkownik znajduje jednak upragniony, choć
chwilami tylko względny, spokój. Znajduje inne realia, prostszy świat,
przynoszącą radość codzienność. I miłość, której pojawienie się chyba go
zadziwia, zaskakuje, a którą otoczenie przyjmuje ze zrozumieniem, choć i bywa
też, że z niechęcią i kpiną.
"Jest to powieść o niespodziewanym -
niezwykłym dla obojga - spotkaniu starego mężczyzny z młodą kobietą. O tym ,jak
ich życie zmienia się, jak za dotknięciem czułej ręki. Czy była to tak zwana
wielka miłość? Nie wiem. Nie wiem nawet, czy możliwe jest jeszcze wiarygodne
opisanie "wielkiej miłości" - dziś w XXI wieku?"
Kazimierz
Orłoś
Do przeczytania "Domu pod
Lutnią" nęciła mnie jej okładka. Trafiałam na nią kilkakrotnie w
internecie, a i w księgarni. Przeglądałam (prócz obowiązkowego podwąchiwania
stron), podczytywałam. I okładka, i podczytane strony wołały:
"przeczytaj... przeczytaj...", ale ciągle miałam w sobie pytanie:
"czy to aby dla mnie?". Oczywiście poza pytaniem: "skąd wziąć 35
złotych?" :-)
A kilka dni temu wypożyczono mi pakiet
książek w formie audiobooków, a wśród nich "Dom...". W dodatku
czytany przez Adama Ferencego. I to czytanie jest piękne, zaciekawiające i
nienachalnie wcielające się w role poszczególnych bohaterów. Na pewno dzięki
Ferencemu książka ma dodatkowy plus, ale i bez niego jest to na pewno przednia,
samodzielna lektura. Fabuła jest bowiem wspaniale prowadzona, postacie są
wyraziste, charakterne, narracja potoczysta, lekka, acz nie czułostkowa.
Taka... męska książka, ale idealna dla każdej płci. Całkowity czytelniczy
gender, że użyję tego strrrasznego:-) słowa.
Przyznam, że na pewno wypatrzę sobie
kolejną książkę Orłosia. Zaraz zajrzę w katalog naszej biblioteki, może
akurat?
I znalazłam też sobie maleńką, osobistą
ciekawostkę w "Domu...". Dojrzałam wyraz "korowaj", a
pracowałam kiedyś z panem o takim właśnie nazwisku. Okazuje się, iż miano swe
otrzymał od tradycyjnego ukraińskiego wypieku weselnego, mającego przynieść
pomyślność młodej parze. Takie to ci apetyczne i szczęśliwe nazwisko miał
kolega Andrzej.
Nostalgiczną, nieco chmurną, sielską okładką, a potem naprawdę ciekawą książką, zachwycałam się w związku z nieustającym wyzwaniem czytelniczym Okładkowelove u Ami:-).
Czytelniczo i ciepło pozdrawiam
Edyta z Kubkiem Kawy
p.s. Na deser najbardziej z-myślna sentencja, na jaką gdzieś przypadkiem trafiłam...
"Myślenie jest jak kaszel, w nocy dokucza najbardziej."
zaiste prawda :-)
uwielbiam książki, zaciekawiłaś mnie tym opisem:)
OdpowiedzUsuńcytat genialny!!! i bardzo prawdziwy:)
No to wypada życzyć przyjemnej lektury:-)
UsuńUwielbiam książki, a tą recenzją zachęciłaś mnie bardzo! Dodaję do listy książek do przeczytania, póki co uwiesiłam się Grzędowicza... Pięknie przedstawiłaś po krótce fabułę tej książki, a i okładka przyciąga wzrok.
OdpowiedzUsuńBardzo lubię takie historie "w okolicach wojny"... Moja ulubiona, numer jeden od kilku lat to "Bez pożegnania" Barbary Rybałtowskiej, na okrągło polecam wszystkim :)
Pozdrawiam cieplutko - Magda
O! Skoro zachęcasz, to koniecznie muszę znaleźć "Bez pożegnania". Dzięki za wskazanie książki wartej przeczytania.
Usuńhmm, czyli kolejna pozycja ląduje na liście życzeń... a co do sentencji - najprawdziwsza prawda :)
OdpowiedzUsuńHahahah :)) z całości najbardziej ostatnie zdanie, cytat mi sie spodobał :))
OdpowiedzUsuńTo zdanko o myśleniu, niestety, prawdziwe. Te różne głupie myśli tak w nocy człowieka kłują i kłują... :-)
UsuńPięknie opisałaś tę książkę :) Ja tylko czekam na ferie, a przy kawie i herbacie będę czytać od rana do nocy... I scrapować ;)
OdpowiedzUsuńA to ci będzie uczta! Zazdroszczę:-) I już teraz pięknych ferii, czyli zaczytanych i kreatywnych, życzę:-)
Usuńkusisz Kochana tymi książkami a ja mam takiego głoda książkowego tylko czasu na zaspokojenie jego brak:(((
OdpowiedzUsuńJako osoba dotknięta od bezsennością czasu na czytanie mam nawet sporo, co mnie bardzo cieszy:-) ale i tak nie polecam bezsenności, choćby i dlatego, że sny potrafią być jak książki:-)
UsuńDoisuje do swojej, I tak juz przydlugawej, listy ksiazek do przeczytania :-) sentencja bolesnie prawdziwa...pozdrawiam cieplutko :-)
OdpowiedzUsuńTeż mam taką listę, też jakoś się dziwnie wydłuża. Gdzieś kiedyś wyczytałam, że z książkami jest tak, że zawsze jedna prowadzi do kolejnej. I coś w tym jest:-)
UsuńEdytko, muszę ją koniecznie przeczytać! Tak sobie myślę, ile książek zmarnowałam, bo nigdy ich nie obwąchałam:-))))))
OdpowiedzUsuńNo rozczarowałaś mnie Basiu! :-)) Nie wąchać książek??? Toż ile za Tobą musiało pozostać nieutulonych w żalu stron... Wprost serce boli. Popraw się, Basiu, popraw:-)))
UsuńPozdrawiam ciepło:-)