"... kierujemy się na ogół tą maksymką, moc radości wzmacniać smutku odrobinką..." Jeremi Przybora

sobota, 7 lutego 2015

"Czesałam ciepłe króliki"


Taki tytuł intryguje. I każe pytać dlaczego głaskanie królików jest takie ważne? I kiedy były głaskane, skoro tak to się pamięta?

Rozmowa, czy jak kto chce: wywiad - rzeka, Dariusza Zaborka z Alicją Gawlikowską - Świerczyńską nosi właśnie taki tytuł. "Czesałam ciepłe króliki". I polecam to czesanie. Nie jest łatwe, nie jest proste, bywa nieprzyjemne, ale warto i może nawet trzeba? Nie po to, by doświadczyć bezpiecznie, bo czytelniczo, kolejnej opowieści o czyichś doświadczeniach obozowych. Nie po to, by poczuć się wybebeszonym przez obraz tego, co może zrobić jedna istota ludzka innej. I ile można znieść. Ale po to, by doświadczyć optymizmu "wbrew", pod prąd, za wszelką cenę. 

Są "... ciepłe króliki" "rozmową o fenomenalnym optymizmie. W każdych warunkach, także w obozie koncentracyjnym. O tym, że człowiek umie przetrwać bardzo wiele i że do końca może pozostać młody (...). To niezwykły dokument, a zarazem porywająca opowieść o życiu kobiety silnej, odważnej i niezależnej" (z notki na okładce). Mnie te słowa bardzo zachęciły, choć przyznam, że najpierw zaintrygował mnie tytuł. 

Bohaterka rozmowy działała w warszawskim ruchu oporu, była więźniarką Pawiaka, spędziła cztery lata w obozie w Ravensbruck. Po wojnie studiowała medycynę, została pulmonologiem, anestezjologiem i dziś, jako 92-latka, pracuje nadal. I nadal poraża optymizmem. O czasach okupacji i obozowych opowiada dogłębnie, miejscami bardzo szczegółowo, bez patosu, bez epatowania okrucieństwem, martyrologii, a bardzo rzeczowo i mocno anegdotycznie co - przyznam - na początku było nieco zaskakujące. Musiałam mieć za sobą kilkanaście stron by oswoić się z takim sposobem relacji. Duża dawka pogody ducha... nie! duża lekkość słowa, jego... beztroskość? nie umiem tego wyjaśnić, znaleźć odpowiedniego określenia... początkowo zadziwia, zaskakuje, ale w konsekwencji sprawia, że świata obozowy staje się tak naturalny, normalny, jak naturalny i normalny stał się dla Alicji Gawlikowskiej - Świerczyńskiej. Takie naturalne środowisko, którego mechanizmów trzeba się nauczyć. Miejscami jawi się, jak miejsce pracy. Teraz, gdy to pisze, jakoś zaczyna mi to dziwnie wyglądać... Może jednak są tematy, przy których poruszaniu WYMAGANY jest odpowiedni ton, słownictwo? Czy słusznie? Podoba mi się przecież siła tej kobiety, jej optymizm, jej niegasnąca nadzieja. Należy więc i z dobrodziejstwem inwentarza - słownictwa, podejścia do własnych wspomnień - przyjąć jej relację. I przyjmuję ją. 

W książce zaskoczyła mnie in minus tylko jedna rzecz. Oczywiście wiem, że nie mam prawa osądzać i nie czynię tego. Nie mam za sobą tak ekstremalnych doświadczeń. Wyrażam jedynie zdziwienie dla negatywnych uogólniających osądów kobiet jako przedstawicielek narodów - Francuzek, Czeszek i tak dalej, wygłaszanych przez rozmówczynię Zaborka. Także współwięźniarki, które nie miały szczęścia być obdarzone przez... naturę? los? doświadczenie? rodzinę? tak mocnym charakterem, optymistycznym podejściem do życia chwilami są traktowane dość mocnymi, niepochlebnymi słowami. Jednak jeszcze raz podkreślę, że to tylko moje małe, negatywne zaskoczenie osoby stojącej z boku, z dala, która nie miała tego nieszczęścia zgłębiać choćby w części podobne doświadczenia. Z pewnością współprzebywanie, współprzeżycie uprawnia Alicję Gawlikowską - Świerczyńską do takich opinii czy wyrokowania. 




W tej książce znalazłam coś dla siebie. Gdy czytałam wypowiedzi bohaterki "... ciepłych królików" nagle dotarło do mnie, skąd mogło wypływać zdziwienie, zdumienie, a nawet zgorszenie niektórych z moich bliskich czy znajomych, gdy mówiłam o moich chemiach, przeszczepie, gdzieś w pobliżu wyczekującej na mnie Panny Ś., tonem żartobliwym, kpiarskim. Na przykład gdy opowiadałam, jak to kiedyś z koleżanką z chemii, leżąc w zamknięciu przez kilka tygodni, z kroplówkami, aparatami do dawkowania leków, mdłościami, rozważałyśmy czy lepiej po chemii ogłuchnąć, czy stracić wzrok, bo i te przypadłości  - na szczęście częściowo - minimalnie! uff! - nam się trafiły. Albo gdy robiłyśmy listę rzeczy, które należy nam włożyć do trumny. A ja muszę koniecznie zostać położona na brzuchy! Inaczej nie umiem spać. Niektórzy z moich znajomych sztywnieli w strachu i zdziwieniu. No jak można! Białaczka, a to jeszcze ostra, a ja sobie tu żarty stroję. Należy siąść, zachować powagę, ciszę i spokój, i oddać się godnemu zdrowieniu. Oczywiście, mam też i tak znajomych i rodzinę, która na równi ze mną, traktując sprawę poważnie, potrafiła z niej kpić i żartować. Ale i pozostali, ci poważni... przez pierwszych kilka miesięcy zostali oswojeni:-) 
To właśnie moja osobista cząsteczka, którą wyjęłam sobie z "... ciepłych królików". Dotarło do mnie zupełnie nagle, że skoro sama oczekiwałam by o obozowych przeżyciach mówić z powagą, godnie, cicho i w zadumie i skoro mnie samą tak początkowo zaskoczył ton bohaterki, to skąd moje zdziwienie dla reakcji wobec moich żartów z choroby?  Żeby była jasność, ja nawet NIE ŚMIEM PORÓWNYWAĆ chemii czy szpitala do obozu koncentracyjnego. Myśl taka nawet nie zaświtała mi w głowie. Chodzi mi jedynie o porównanie sposobu traktowania ekstremalnych dla siebie wydarzeń, otoczenia, wyzwań. Sposobu patrzenia na świat, filozofii życiowej (wiem, wiem... sama nie lubię takich górnolotnych, wielkich słów, ale inaczej nie da się tego nazwać). 


"Nie należę do osób rozpamiętujących przykre rzeczy i nie chciałam sobie przypominać. Chciałam, żeby to się zatarło w pamięci.

A psychika sama nie przywołuje wspomnień?

Jednak można to wyćwiczyć. Zamiast rozpamiętywać, znajdywać inne zajęcia. Może trzeba mieć taki charakter(...). Wieczorem myślałam: "O tym pomyślę jutro, co będę sobie dziś głowę zawracać, prześpię się". Do dziś potrafię zlikwidować nieprzyjemne myśli. Mówię: "Na razie". Potem: "Jeszcze nie teraz". A są ludzie, którzy zagłębiają się w nieszczęścia, każdy moment i każdą minę człowieka rozbierają na części pierwsze. Ja tłumaczę sobie, że to nie takie okropne, że nie ma co wspominać. I widzę, jak zmienia się we mnie podejście do zagadnienia - że nie warto się nim przejmować. 

Czy zobojętnienie nie może być negatywne?

Ale czy ja mam całe życie się umartwiać? Codziennie rano przypominać sobie, co się stało, i z tego powodu źle się czuć? Broń Boże. Tak się stało, trudno, nie będzie inaczej. 
Mówią mi: "Ty zawsze w dobrym humorze". Odpowiadam: "Jak każdy śmiertelnik miewam przykre sytuacje. A co to, wszystko udawało mi się w życiu?".


"Sztuka życia to też jest sztuka (...). Nie warto się rozbijać o banalne, nieważne sprawy, trzeba uratować to, co (...) cenne w życiu."

                                                         ("Czesałam ciepłe króliki", Alicja Gawlikowska, Dariusz Zaborek)     


A przedstawiłam Wam "... ciepłe króliki" bowiem jednym z tematów lutowego wyzwania czytelniczego Klucznik, u Ami, jest:  więcej niż jeden autor. 



p.s. A skoro już poruszyłam ten temat...:-)

Pierwszy dzień listopada, jakiś rok po przeszczepie, ja jeszcze łysa i rachityczna (jak na mnie, rzecz jasna!), opatulona w pięć warstw ubrań i misiową kurtkę, dwie czapki i tyleż par rękawic, stoimy z rodziną bliską i dalszą na cmentarzu. 
- No i jak się czujesz? Wszystko dobrze? - pyta jedna z cioć.
- No jasne, ciociu. Wszystko gra. 
- Słyszałam, że w drodze z Katowic (jeżdżę tam na przegląd techniczny poprzeszczepowy:-)) zajechaliście na Waszkowskie?
- Tak - odzywa się moja Mama - byliśmy u Jadzi.
Krótka wymiana zdań o tym, jak tam rodzina, kto jak się ma. Moja Mama wspomina, że byliśmy też na cmentarzu w Burzeninie (tuż obok owej wsi Waszkowskie), gdzie leży rodzina mojej Mamy. I tu ja się włączam:
- Ale piękny cmentarz, ciociu. Grobowce starych rodów z okolicy, powstańcy styczniowi. Z jednej strony rosną bardzo wysokie topole, na których siedzi moc kruków i nic nie słychać, tylko to krakanie. Jest nastrój. - I nieco żartobliwie -  Już zapowiedziałam Mamie, że właśnie tam chcę być pochowana. 
A moja ciocia na to:
- No też! Każesz się matce po świecie z twoją trumną włóczyć! Aleś sobie wymyśliła! - I po chwili, z przerażeniem w głosie - Matko, co ja też mówię! No tak cię przepraszam, no jak ja mogłam...

No czyż nie piękne? :-) A swoją drogą, cmentarz w Burzeninie ma klimat, mimo że topole wycięto jakiś czas temu. I kruki, i wrony, pozbawione mieszkań, już nie wzmacniają tego klimatu. 


Pozdrawiam ciepło i serdecznie
i przepraszam, że przy okazji "Głaskania ciepłych królików" zrobiłam taką długą osobistą wycieczkę

Edyta z Kubkiem Kawy


20 komentarzy:

  1. Oj Edyciu...
    do wszystkiego w życiu trzeba mieć dystans, odpowiedni dystans.
    Z mojego podczytywania Ciebie wnioskuję, że Ty masz należyty - umrzeć przyjdzie kiedyś każdemu,
    ale nie każdy chce i musi za życia jeszcze popadać w żałobę nad sobą samym. Ty jesteś genialna :)
    dlatego uważam, że żyjesz, bo jest w Tobie ten właśnie dystans, Ty się nie bałaś śmierci odnosząc się do niej
    jak do koleżanki :) Bardzo bardzo Ci gratuluję, że to Ty wygrałaś tą walkę i że dzięki temu dystansowi ja trafiłam do Twojego blogowego świata, podczytuję go i ... czerpię powtężną dawkę dystansu do świata od Ciebie właśnie :)
    P.S. znów ten cukier rozsypujesz... u mnei na blogu... no i trzeba będzie sprzątac ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie powiem by nie straszyła mnie po nocach wizja śmierci... Tego na pewno nie powiem. Ale że myśl o tym odkładałam sobie na później, to prawda:-) I nie mogę też głośno powiedzieć, że wygr... nawet do końca nie powiem tego wyrazu, nie chcę zapeszyć! :-)))
      p.s. cukier rozsypałam, ale ZASŁUŻENIE:-)))))) i nie sprzątaj, tylko na łyżeczkę i do herbatki! :-)

      Usuń
  2. I tu jesteśmy podobne- zamartwianie na zapas nic nie da. Temat śmierci jest równie ważny jak każdy inny. I każdy ma zapisaną jakąś godzinę, przed którą nie ucieknie!
    Przypomniał mi się dowcip: Staruszka nie chciała umierać, więc ukryła się przed śmiercią w żłobku, nakryła kołderką po uszy jak inne maluchy, a śmierć przyszła i mówi: chodź, pójdziemy ajci :-)
    Gdybyś się załamała w chorobie, mogłoby być inaczej. Lepiej żyć krócej i radośnie niż długo i nieszczęśliwie. A " Króliki... "czytałam i przyznaję, że ta pozycja różni się znacznie od innych obozowych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lepiej żyć krócej i radośnie niż długo i nieszczęśliwie... To wszystko zależy jak krótko jest to krócej i jak nieszczęśliwe jest to nieszczęście:-) :-)
      Coś poważnie się zrobiło i o śmierci tak, a ja przecież tylko o, w gruncie rzeczy bardzo pozytywnej, książce napisałam!

      Usuń
  3. Edytko, masz prawo porównywać takie sytuacje. Tak jak każdy ma w życiu swoje "Westerplatte", tak może mieć i "obóz koncentracyjny"... Na daną chwilę ta sytuacja, która nas spotyka, może być bardzo ciężka, nawet ponad nasze siły...
    Ja też zwykle myślę pozytywnie, nie zamartwiam się. Życie jest zbyt krótkie ;)
    Buziaki ślę i ściskam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, nie, te sytuacje zdecydowanie nie są do porównania. Moje białaczkowe sprawy to pikuś na tle "... ciepłych królików", na szczęście dla mnie:-)
      Myślenie pozytywne górą! Na martwienie się zawsze będzie czas. Ale i nie zawsze da radę się nie martwić, to nie takie proste, nie działa na wyłącznik. A szkoda, prawda?
      Serdeczności!

      Usuń
  4. Naprawdę podziwiam Cię, za Twój dystans, za podejście do tego wszystkiego, do choroby, do życia i do śmierci. Ja niestety jestem takim kimś widzącym wszystko w czarnych barwach, teraz przy dziecku jeszcze bardziej, a z tych nerwów wieczorami boli mnie każdy skrawek ciała..Ale kiedy Ciebie czytam gdzieś tam zaczynam wierzyć, że złe może dobrze się skończyć i za to Ci dziękuję, za tą garść optymizmu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dystans do choroby to mam, ale do śmierci to już chyba nieco mniejszy:-)
      A o siebie człowiek zawsze najmniej się boi, a dużo bardziej, a nawet najbardziej, tak mocno, jak tylko to możliwe, o bliskich właśnie. Z autopsji wiem. Nie dziwię się więc wcale Twoim obawom i strachom, gdy na świecie pojawiła się Twoja Młodzież.
      Trzymaj się ciepło i pogodnie:-)

      Usuń
  5. Kochana Edyto, życzę Ci, żeby pogoda ducha i dystans, które posiadasz jak najrzadziej się zapodziewały. Dziękuję Ci za ten post, bo w zabieganiu znalazłam chwilę na refleksję. Każdy z nas ma wewnętrzną siłę, tylko musi ją odnaleźć.
    Ściskam mocno, Agnieszka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Faktycznie, to chyba tak jest, że każdy ma jakieś dno, od którego wcześniej, czy później się odbije i ruszy do walki, gdy zajdzie taka potrzeba.
      Pozdrawiam serdecznie:-)

      Usuń
  6. A więc Edyto "Ciepłe króliki" także na Twojej półce stanęły. Ja swoje wylicytowałam na Straganie u Ori :) Biłam się o nie z kimś, może z Tobą ?
    O Ravensbruck przeczytałam kilka książek. Chciałam zrozumieć, dlaczego siostra mojego dziadka, która przez ten obóz przeszła (też 4 lata) była taka ...dziwna, choć to złe słowo. Może raczej taka nie z tego świata. Jeszcze "królików" nie przeczytałam, ale po lekturze całego Twojego wpisu rozjaśniło mi się w głowie. To jacy wychodzimy z opresji, nawet z walki na śmierć i życie, zależy nie tylko od tragizmu sytuacji, ale w również, a może przede wszystkim od tego jakimi jesteśmy ludźmi. Optymizm, pogoda ducha, dystans do siebie i do świata, to zapewne odpowiednia recepta.
    Jestem urodzoną pesymistką. Od jakiegoś czasu próbuję zmieniać optykę i zaszczepić w sobie optymizm. Idzie mi raz lepiej raz gorzej, ale staram się :)))

    Dziękuję Ci za ten wpis - to dla mnie kolejna dobra lekcja optymizmu.
    Serdeczności moc załączam, Beata

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano tak, to mi sprzed nosa gwizdnęłaś "Ciepłe króliki" u Ori. Dlatego napisałam list do świętego Mikołaja i on mi je przyniósł:-)
      Optymizm ważna rzecz. Sama wyćwiczyłam, więc można:-)

      Usuń
  7. pozdrawiam i podziwiam za celne przemyslenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla niektórych celne, dla innych pewnie nie:-)
      Pozdrawiam także!!

      Usuń
  8. Zaintrygowała mnie ta książka. Od momentu, gdy pierwszy raz o niej usłyszałam. ten tytuł i temat, który nijak mi nie pasował... A z drugiej strony... boję się jej. Za dużo u mnie w czytaniu ostatnio wojny, obozów, i historii od których wciąż nie umiem się oderwać. Znasz mojego bloga, więc pewnie wiesz, o czym mówię... A jednak Twoja recenzja mnie zachęciła. Może warto sięgnąć po książkę, by poczytać co innego? Choć mam wrażenie, ze ludzie, którzy przeżyli, przeżyli właśnie takiej sile i jakiemuś optymizmowi. Tak samo było u Kozłowskiego, który przeciez też przeszedł piekło obozu...
    Nie wiem, jak jest w chorobie. Ale... tak sobie myślę, patrząc na ludzi starszych, u których nieuchroność odchodzenia jest już namacalna, że żartowanie na temat pogrzebu swojego to pewien rodzaj oswajania siebie (i być może innych) z tematem... Nie wiem...

    OdpowiedzUsuń
  9. NO i jak zwykle... Pięknie napisane...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widziałam, faktycznie ostatnio u Ciebie często takie książki na półce. Ale ta jednak jest troszkę nietypowa. Choć też ciężka, jak to przy tej tematyce.
      Oswajanie tego co straszy to obywatelski obowiązek:-))))

      Usuń
  10. O tu tu jest recenzja która mnie zaciekawiła badziej, niż Twoja
    http://pasje-fascynacje-mola-ksiazkowego.blogspot.com/2015/02/czesaam-ciepe-kroliki.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja wcale nie pretenduję do miana "pisacza" recenzji, ja tylko rzucam garścią wrażeń po lekturze i tyle. I bardzo się cieszę, że ktoś pisze dobre recenzje, zachęcające do czytania, bo o to przecież chodzi!
      Zajrzałam, recenzje ("Ciepłych królików" i innych pozycji) u Mola Książkowego czyta się dobrze:-)
      p.s. Trochę odwagi Szanowny Anonimie:-)


      Usuń